Eminem
© United International Pictures
Muzyka

20 lat minęło: pierwszy discman, pierwsze wstrząsy

Miałeś w latach 90. discmana? To znaczy, że byłeś, byłaś cool. Choć są tacy, którzy nadal nie mogą się z nim rozstać.
Autor: Kacper Kapsa
Przeczytasz w 5 min
Jakiś czas temu sieć obiegło zdjęcie Eminema spacerującego po ulicy z charakterystycznym, okrągłym przedmiotem w ręku. Internauci byli zdumieni, że słynny raper w dobie nowoczesnych technologii i systemów streamingowych wciąż używa discmana. 20 lat po tym, jak zaczął on wypierać z rynku inny ulubiony przenośny gadżet – walkmana – warto zapytać, czy ktoś poza Eminemem jeszcze za tym tęskni?
W erze walkmanów, discmanów i boomboxów / Rozpoczęliśmy ekspansje terenu / Jak ziomy z Harlemu, Brooklynu czy Bronxu
Rahim „Polski hip-hop”
Końcówka lat 90. niewątpliwie była pod względem muzycznym szalona. Kiedy na światowych listach przebojów królowały Britney Spears i Destiny's Childs, popularne wówczas kasety coraz mocniej zaczęły być wypierane przez płyty kompaktowe. Młodzi fani muzyki dzielili się na tych, których stać było na kupno tzw. cedeka, i tych, którzy woleli zostać przy magnetofonach. Oczywiście czynnikiem decydującym była cena. Mandy Moore, tańcząca w swoim klipie „Candy” z discmanem u boku przekonywała jednak, że wybór może być tylko jeden. 
– Jeśli dobrze pamiętam, to mój pierwszy discman był sprzętem firmy Kenwood, zasilanym sześcioma bateriami paluszkami – wspomina Bartek Szczęsny, producent i połowa duetu Rebeka. – Mojemu tacie wcisnęli to jako odtwarzacz doskonale nadający się również do samochodu – niestety przy najmniejszych drganiach płyta CD przeskakiwała, stąd jedynie stacjonarne zastosowanie. Na początku lat 90. płyta kompaktowa była wręcz mitycznym wynalazkiem, o „krystalicznie czystym dźwięku”. Byłem zafascynowany tym terminem i z niemałą fascynacją podróżowałem wtedy po dźwiękach płyty Queen „Greatest Hits” – jedynej strawnej dla mnie w wieku sześciu lat, jaką posiadał wtedy mój tata. A w sumie posiadał ich chyba pięć.
Swoją historię discman zaczął w połowie lat 80. Początkowo trudno było nazwać go urządzeniem przenośnym, ponieważ producenci mieli problem z zasilaniem. Oprócz odtwarzacza musiał więc on zawierać sporej wielkości baterię. Dodatkowo nie do przeskoczenia była wrażliwość na wstrząsy, którą dopiero po latach udało się po części rozwiązać. Każdy, kto miał discmana, musiał choć raz poczuć to na własnych uszach. Rozwiązaniem był tzw. anti-shock, który w najgorszym przypadku pozwalał na kilkusekundowe wstrząsy, a w najlepszym – w przypadku topowych modeli – radził sobie ze znaczne dłuższymi. Ale oczywiście o swobodnym słuchaniu muzyki w trakcie ostrej jazdy na rowerze można było zapomnieć. Czasem problemem okazywała się nawet jazda miejskim Ikarusem, który nie dość, że był głośny, to jeszcze dość nieskutecznie tłumił wstrząsy. Dziś, gdy tak naprawdę muzyki możemy słuchać podczas skoku ze spadochronu albo ekstremalnego downhillu, brzmi to odrobinę jak science-fiction.
W połowie lat 90. z discmanami był jeszcze jeden problem. Kasety miały nad cedekami wciąż tę przewagę, że łatwiej można było je kopiować. Taśmy magnetofonowe, a co za tym idzie, także walkmany, nie poddawały się więc łatwo.
Do uzbierania sporej liczby płyt znów potrzebna była pełna kabza albo nagrywarka. Nieraz na jedno takie urządzenie przypadała paczka kilku przyjaciół. Jednak czasem i to nie starczało, ponieważ oryginalne płyty – jeszcze rzadsze na dzielnicach niż nagrywarki – coraz częściej posiadały elektroniczne zabezpieczenia przed kopiowaniem. Nie mówiąc już o tym, że niektóre discmany dość kapryśnie traktowały piraty.
To jest moje miasto, ja uzależniony od discmana / Od lat moje życie to studio i scena
Pelson „Zawieszeni w próżni”
Kamil Pivot, autor świetnie przyjętej płyty „Tato Hemingway” pytany o jego przygody z muzyczną zabawką ubiegłego stulecia wspomina, że nie załapał się na pierwszą falę discmanów. – Kiedy nazbierałem już pieniędzy, to na rynku pojawiły się urządzenia odczytujące także płyty z mp3. Dlatego moje główne skojarzenia z discmanem to, parafrazując Eldokę, setki godzin w busach, gapiąc się w szybę. Był to czas, kiedy z racji tego, że mieszkałem pod Warszawą, sporo jeździłem autobusami. Ściągałem płyty z sieci, nagrywałem sobie składanki i jechałem w drogę na ulicę Mandarynki.
W 1998 roku firma Sony sprzedała ponad 50 milionów swoich discmanów. Ale w tym samym roku, na targach w Hannoverze, inna firma – SaeHan – zaprezentowała przenośny odtwarzacz mp3 MPMan F10. Urządzenie posiadało zawrotną pojemności 32 MB i pozwalało na słuchanie piosenek w wówczas cały czas nowym i ekscytującym cyfrowym formacie. Był to jedynie prototyp, ale jednocześnie wyraźny znak, że technologia prze do przodu. Chwilę potem rynek zaczęły zalewać kolejne odtwarzacze – na czele z iPodem – które zaczęły spychać i discmana, i płyty CD, w kąt rynku.
Discman, 'biste płyty, zeszyty z tekstami / Zanim wyjdę, zadzwonię do mej pani powiedzieć / Dzień dobry, słonko, będę u ciebie po obiedzie
Pan Duże Pe „Ten dzień to dzisiaj”
W dobie niemal nieograniczonego niemal dostępu do takich platform z muzyką jak Spotify czy Apple Music, trudno wyobrazić sobie funkcjonalność niektórych urządzeń. Począwszy od trzęsących się discmanów, a skończywszy na odtwarzaczach o pojemności 32MB. Końcówka lat 90. to był jednak szalony czas dla przenośnych muzycznych technologii. Ten czas inspirował do tworzenia także tak odjechanych wideoklipów, jak ten poniżej, który stanowi niemal esencję tamtych czasów. Dziś można się z nich śmiać, ale... czy pierwsze kompakty i discmany nie dawały słuchaczom więcej przyjemości z muzyki niż wszystkie platformy streamingowe razem wzięte?