Daniej Szlajnda, czyli Daniel Drumz
© Michał Murawski / Red Bull Content Pool
Muzyka

Daniel Szlajnda: Od hip-hopu przez techno po ambient

Jako Daniel Drumz występował m.in. u boku Eldo, remiksował Pezeta, nagrywał z Mr Krimem, a teraz – postanowił wydać album pod swoim prawdziwym nazwiskiem. „Komorebi” to płyta nie do przegapienia.
Autor: Łukasz Kowalka
Przeczytasz w 12 minPublished on
Daniel Drumz to marka na klubowej scenie. Wywodzi się ze sceny hiphopowej, więc co za tym idzie, nieodległe były mu brzmienia funk i soul. Bardzo szybko zainteresował się też muzyką beatową, którą najdzielniej w Polsce promuje label U Know Me Records. Świetnie radzi sobie z setami w klimacie house i techno, a od niedawna śmiało można go również zaliczyć do specjalistów i głównych propagatorów ambientu. Najlepszy dowodem na to jest najnowszy album „Komorebi”, wydany już pod jego własnym nazwiskiem.
Zmiana podpisu nie oznacza jednak, że producent oddziela grubą kreską dotychczasowe osiągnięcia. Nigdy, kiedy rozszerzał spektrum muzycznych zainteresowań, nie zapominał o korzeniach. Jednego dnia występował jako koncertowy DJ u boku Eldo, drugiego, w zupełnie innej części Polski, grał techno. Z łatwością przychodzą mu remixy jazzowego kwintetu Wojtka Mazolewskiego i Pezeta, dla The Very Polish Cut Outs przygotował edit legendy polskiego jazz-rocka - grupy Laboratorium, a mixy nagrywane w pojedynkę i razem z Mr Krimem, to już białe kruki, szybko wyprzedawane wśród fanów soulowo-funkowych brzmień. Solowe dokonania, to przede wszystkim elektroniczne albumy wydane w U Know Me Records. „Komorebi” to kolejny krok na ścieżce muzycznych eksperymentów. Przygotowanie materiału trwało cztery lata. Mając tyle codziennych zajęć, niełatwo skupić się w pełni na jednym projekcie. Zwłaszcza gdy nowe instrumentarium wymaga poświęcenia wielu godzin, by mieć pewność, że wycisnęło się z niego najwięcej. Jakość słychać na albumie, mamy nadzieję, że wkrótce również podczas występów na żywo. „Komorebi” to muzyka podróży, refleksji i natury. Jak wyglądała kolejna transformacja Daniela Szlajndy przeczytacie w naszym wywiadzie.
„Komorebi” to twoja pierwsza producencka próba tak mocno osadzona w muzyce ambientowej, której korzenie sięgają Japonii. Czy podróże do tego kraju miały duży wpływ na brzmienie nowego materiału?
Daniel Szlajnda: Nie wiem czy inspiracje Japonią miały duży wpływ na sam album. Duża część materiału została zarejestrowana przez moimi pierwszymi wizytami w Azji. Bez wątpienia, zaraz po pierwszym pobycie, zacząłem trochę głębiej grzebać w japońskim ambiencie, szczególnie tym z lat osiemdziesiątych. To na pewno miało odbicie w moich dj setach i audycjach radiowych, ale w samym albumie nie ma co się doszukiwać odniesień do muzyki z tamtego okresu. Z języka japońskiego pochodzi natomiast tytuł płyty. „Komorebi” oznacza rozproszone światło słoneczne przedzierające się przez korony drzew. Byłem pod wrażeniem tego, że Japończycy mają na to osobne słowo. Kiedy na nie wpadłem, stwierdziłem, że idealnie odnajdzie się w przestrzeni tego materiału. Album jest zainspirowany cyklicznymi procesami, które zachodzą w przyrodzie. Poza pięknem natury i jej delikatnością, co jest częstym tematem przewodnim wielu ambientowych wydawnictw, skupia się on również na jej ciemniejszej, bardziej bezwzględnej i brutalnej stronie. Ta historia nie ma ani smutnego zakończenia, ani happy endu.
Eksplorowanie motywu natury to reakcja na zmęczenie miejską codziennością i cotygodniowymi trudami podróży PKP?
Na pewno ma to sporo wspólnego z podróżami PKP. Dzięki nim odnalazłem u siebie miejsce na muzykę ambientową, bo to jedyna muzyka, przy której mogę odpocząć, a nawet czasami zasnąć. Odbieram to jako duży plus. Sprawdzałem wiele różnych opcji i zawsze kończyło się tak, że zamiast spać i trochę odpocząć, zaczynałem zastanawiać się nad partiami, które słyszałem w słuchawkach, a nie do końca o to mi chodziło wybierając muzykę na podróż.
Wcześniej byłeś kojarzony głównie z muzyką, która prowokuje do tańca. Ambient, co widać już na podstawie twoich doświadczeń jako słuchacza, ma trochę inne zastosowanie. Łatwo było produkcyjnie wskoczyć w nowe ramy?
Trudno porównać te gatunki, bo różnica jest ogromna. Przy rzeczach ambientowych nie trzeba się nigdzie spieszyć, te utwory mogą być rozwijane przez bardzo długi czas. Produkcja wymaga skupienia na bardzo małych detalach. Ta płyta jednak z jednej strony jest ambientowa, ale czerpie też z minimalizmu, który na pewnej płaszczyźnie podobny jest do muzyki klubowej. Oparty jest na powtarzających się paternach, loopach, które przez długi czas bardzo delikatnie się rozwijają.
Czy ta potrzeba skupienia uwagi na najdrobniejszych szczegółach sprawiła, że prace nad „Komorebi” trwały aż cztery lata?
Nagrywając ten album zakładałem, że nie chce się z nim spieszyć. Zwłaszcza, że w tym wypadku pracowałem z zupełnie nowym instrumentem. Chciałem go bardzo dokładnie poznać i zdawałem sobie sprawę, że w momencie, gdy uczysz się jakiegoś instrumentu, to bardzo łatwo jest na samym początku paść ofiarą banalnych rozwiązań. Wiedziałem, że potrzebuję nieco więcej czasu, żeby poznać jego możliwości, granice. Zależało mi na tym, by dobrze zdawać sobie sprawę z tego, co faktycznie niesie jakość, a co jest tylko taką magiczną sztuczką, którą można uzyskać w prosty sposób. To też nie jest tak, że ten album był nagrywany przez cztery lata ciągiem. Były momenty, w których zawieszałem prace nad tym materiałem na kilka miesięcy.
No właśnie, z czego dokładnie korzystałeś przy produkcji nowego albumu?
„Komorebi”, poza „Prophetem”, który jest dostępny w ogólnej sprzedaży, powstało głównie przy użyciu modulara, który ma to do siebie, że jesteś w stanie zbudować go sam z bardzo wielu ogólnie dostępnych podzespołów. Masz taką wielką układankę i twoim zadaniem jest zbudowanie instrumentu, przy czym do wyboru masz dwa tysiące części. Kluczem jest połączenie tych elementów tak, by sprawiły, że otrzymasz swój unikatowy instrument. Budowa tego syntezatora to cały proces, który wymaga czasu i, jak na polskie warunki, dość dużego budżetu. Praca z tym narzędziem jednak wiąże się z wielogodzinnym siedzeniem i testowaniem przeróżnych opcji. Na płycie są też nagrania terenowe, nagrywane w bardzo amatorski sposób i kilka dodatkowych instrumentów. Przede wszystkim jestem zadowolony z użycia czelesty. Trafiła na płytę przypadkowo. Leżała w studiu u znajomego, była kompletnie roztrojona, więc zabraliśmy się za małe restaurowanie jej brzmienia. Doprowadziło to do nagrania kilku partii, z których jestem bardzo zadowolony. Są to dźwięki, które po prostu w moim odczuciu bardzo tam pasowały. W zasadzie wszystkie te momenty, w których pojawia się czelesta, przez bardzo długi czas leżały puste i czekały na odpowiedni instrument.
Znamienny dla nowego wydawnictwa jest fakt, że ukazuje się pod twoim imieniem i nazwiskiem. Dlaczego zrezygnowałeś z ksywki Daniel Drumz, którą podpisywałeś do tej pory każdy swój projekt?
Z czysto praktycznych względów, ponieważ przez wiele ostatnich lat pseudonim Daniel Drumz był używany do bardzo wielu projektów. Były to zarówno rzeczy hiphopowe, czyli koncerty i nagrania z Eldo, mixtape’y z serii Electric Relaxation, mixtape’y z Mr Krimem, które były nieco bardziej funkowe, do tego wydawnictwa oparte na bitach dla U Know Me Records, imprezy klubowe oparte na muzyce house i techno, no i audycje oraz dj sety ambientowe. W pewnym momencie było tego za dużo. Przez długi czas trzymałem się jednego pseudonimu ale stwierdziłem, że, zarówno dla mnie, jak i dla słuchaczy, lepiej będzie rozdzielić te rzeczy.
Daniel Szlajnda

Daniel Szlajnda

© Maja Szlajnda

Zwróciłeś uwagę na wielość projektów, w które jesteś zaangażowany od wielu lat. Każdy z nich w dużym stopniu nawiązywał do odmiennych gatunków muzycznych. Co najczęściej prowadziło cię do odkrywania nowych kierunków?
Ja przede wszystkim słucham naprawdę dużo muzyki. Samo słuchanie na potrzeby dj setów i audycji radiowych zajmuje mi bardzo dużą część życia. Ilość materiału, która się przetacza przez moje słuchawki jest olbrzymia. Poza tym, w momencie kiedy słuchałem bardzo dużo różnych gatunków, dochodziłem do momentu, w którym nie za bardzo już czułem różnice między nimi. Jeżeli spojrzysz na niektóre ruchy kulturowe w muzyce, to ciężko wskazać czym się różnią w swojej ideologii nagrania N.W.A i na przykład Underground Resistance. Moim zdaniem muzyka techno i hip-hop opiera się dokładnie na tych samych podstawach. Podobnie nie widzę wielkiej różnicy między Robertem Hoodem i Stevem Reichem. Od strony produkcyjnej wszystkie te rzeczy są produkowane i komponowane w ten sam sposób, często na tych samych instrumentach. Przykładowo MPC jest bardzo klasycznym samplerem wykorzystywanym przez producentów zarówno hiphopowych jak i housowych. W moich poszukiwaniach muzycznych zawsze dochodziłem do momentu, w którym nie widziałem granicy pomiędzy różnymi gatunkami i nie wyobrażam sobie, żeby przez bardzo długi czas koncentrować się tylko i wyłącznie na jednym brzmieniu.
Różne gatunki, to również odmienne środowiska i ludzie, których spotykasz na swojej drodze. Zarówno wśród twórców, jak i odbiorców. Te relacje wywierały na tobie duży wpływ?
Z producentami jest zawsze tak, że są to ludzie otwarci na różne eksperymenty ponieważ sami spędzają bardzo dużo czasu z dźwiękiem. Ja też bardzo cenie sobie współpracę z U Know Me, które na przestrzeni ostatnich kilku lat pokazało, że spektrum ich brzmienia jest bardzo szerokie. Czasami śmiejemy się, że zbyt szerokie. Wystarczy spojrzeć tylko na tegoroczne wydawnictwa, gdzie mamy fenomenalne płyty z przeróżnych bajek. Rewelacyjny album Immortal Onion, świetna płyta Normal Bias i do tego teraz „Komorebi”, który jest jakimś dziwolągiem w katalogu U Know Me. (śmiech) Ta współpraca zawsze dawała mi sporo pewności w działaniach. Jeżeli chodzi o słuchaczy, z tym jest na prawdę bardzo różnie, ponieważ przez te lata spotykałem ludzi, którzy mieli mi za złe, że nie robię już muzyki hiphopowej. Dla mnie to zawsze zaskakujące, bo ja to przejście od rzeczy hiphopowych wykonałem już bardzo dawno temu. Z drugiej strony, działa to też w drugą stronę, bo poznałem wiele osób, które odkrywały muzykę mniej więcej w takim samym tempie jak ja i są to ludzie, którzy wychowali się na brzmieniu Native Tongues z lat dziewięćdziesiątych, a teraz eksplorują wydawnictwa ambientowe, minimalistyczne i klubowe.
W pewnym momencie częściej zacząłeś też grać na wydarzeniach poświęconych dużo szerszemu spektrum gatunków. Imprezy stricte hiphopowe uzupełniały wydarzenia takie jak festiwale Tauron Nowa Muzyka czy Up To Date. To zupełnie inny odbiorca, z którym się musiałeś zetknąć.
Wszystkie te wydarzenia miały ogromne znaczenie. Pamiętam zwłaszcza pierwszy Up To Date, ponieważ miałem wielką przyjemność występować podczas tej edycji z Eldo. Byłem wtedy pod ogromnym wrażeniem, że na jednym festiwalu mogą funkcjonować dwie sceny, jedna z muzyką hiphopową, druga z muzyką elektroniczną. Takie połączenia nie były popularne w tamtym czasie. Poza tym, od bardzo wielu lat jestem fanem festiwalu Unsound, który odbywa się w Krakowie, łączy w sobie ogromną ilość muzyki z przeróżnych stron i jest w zasadzie wydarzeniem wybiegającym poza samą muzykę, ponieważ składa się z bardzo wielu paneli dyskusyjnych, artystycznych instalacji itd.. Oczywistym dla mnie jest, że poznawanie przeróżnych ludzi, którzy wybiegają poza jedno środowisko, może działać tylko na twoją korzyść.
Wspomniana już tu wytwórnia U Know Me Records, stała się w pewnym momencie docenianym towarem eksportowym, jeżeli chodzi o rodzimą elektronikę. Jesteś zadowolony ze skali dotarcia twojej muzyki do zagranicznych odbiorców czy to jeszcze nie spełnienie marzeń?
Myślę, że jest niewiele osób w Polsce czy też w Europie Wschodniej, które są zachwycone z obecnego stanu rzeczy. Promocja za granicą nie jest prosta, ponieważ na Zachodzie dzieje się już całkiem sporo i ten rynek nie ma aż tak dużo miejsca na zainteresowanie się tym, co dzieje się poza Wielką Brytanią i Niemcami. To są bardzo zamknięte środowiska. Polecam ostatni research kolektywu Oramics, który pokazuje w jakim stopniu te wielkie portale muzyczne typu Fact, Resident Advisor czy Crack interesują się muzyką spoza USA, Wielkiej Brytanii i Niemiec. Okazuje się, że jeśli chodzi o stosunek artykułów poświęconych artystom i wydarzeniom z Europy Wschodniej, Afryki czy nawet Azji to jest to raczej margines błędu, więc w tej kwestii duże media branżowe mają na pewno jeszcze duże pole do popisu. Promowanie muzyki poza Polską to cały czas bardzo skomplikowany temat. Póki co, wydaje mi się, że ten biznes prasowy i dystrybucyjny za granicą jest poza zasięgiem małych polskich wydawców.
Planując występy na żywo z nowym materiałem wolałbyś grać dj sety czy raczej skupić się na odgrywaniu materiału w formie live actu? Co ci sprawia dzisiaj większą satysfakcję?
Bardzo trudno jest porównać dj set do występów na żywo bo obie czynności niosą ze sobą zupełnie inną energię. Od wielu lat zastanawiam się, jak w ogóle powinny wyglądać live acty z muzyka elektroniczną, ponieważ mówimy tu jednak o bardzo statycznym obrazie dla widza. Wykonując taką muzykę jesteś uziemiony w jednym miejscu na scenie, nie mówisz nic do mikrofonu, nie skaczesz po scenie, więc ten koncert musi opierać się na zupełnie innych doznaniach. Ja robiłem kilka różnych podejść do live actów w ostatnich latach i przeważnie kończyło się to tak, że rezygnowałem z nich, ponieważ nie byłem zadowolony z efektów, a dokładniej z mojej roli na scenie. Zawsze dobrze się czułem przy dj setach bo zawsze są one jednym, wielkim freestylem. Nawet jeżeli imprezy są podobne, to nigdy te dj sety nie brzmią tak samo. Zastanawiałem się przez długi czas, jak to przenieść na płaszczyznę koncertów ze swoim materiałem i na pewno pomocny w tym był projekt Janka. Spotkaliśmy się z Hatti Vatti z takim nastawieniem, że chcemy porobić mnóstwo rzeczy, których nie robiliśmy solowo, zarówno jeśli chodzi o produkcje, jak i granie live. Często rzucaliśmy się na żywioł w trakcie grania koncertów. Rzucaliśmy sobie spore wyzwania jeżeli chodzi o improwizację w świecie muzyki tanecznej i to się bardzo dobrze sprawdziło. Przed premierą płyty miałem kilka niezobowiązujących zderzeń z live’ami opartymi o ten nowy materiał. Mam na te występy teraz pomysł, który dla mnie jest nawet bardzo ekscytujący i nie mogę się doczekać kiedy uda się go zrealizować.

3 min

JANKA: Dwa szybkie