Reprezentant Mor W.A. - Łyskacz
© Anna Cichocka
Muzyka

Drugie życie rapera: Łyskacz z Mor W.A.

Weteran warszawskiej sceny hiphopowej opowiada nam o swoim „american dream”, sztuce ozdabiania skóry i odcięciu od hip-hopu.
Autor: Marcin Misztalski
Przeczytasz w 11 minPublished on
Dlaczego zdecydowałeś się wyjechać do Chicago?
Łyskacz (Mor W.A.): Powodów było kilka. Główną przyczyną opuszczenia Polski był fakt, że spodziewaliśmy się naszej córki. Jej matka chciała, by dziecko urodziło się w kraju, w którym ona dorastała. Nie wiedziałem, czy wylatuję tam na stałe, czy tylko na kilka miesięcy. W Polsce miałem swój program w telewizji, zespół rapowy, jakąś tam renomę, a w Chicago wylądowałem z czystą kartą – byłem tylko nieznanym tatuatorem, jakich tam pełno. Musiałem odnaleźć się w totalnie nowej sytuacji. Jako że lubię wyzwania, nie było to dla mnie większym problemem, ale przyznaję, że na początku było ciężko. Myślałem, że od razu będę robił tatuaże. Okazało się jednak, że to nie takie proste i musiałem wykazać się dużą cierpliwością, imając się przy okazji różnych zajęć. Kładłem np. podłogi, malowałem, pracowałem w serwisie grillów. Nie boję się ciężkiej pracy, więc specjalnie mi to nie przeszkadzało, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że nie tędy droga i nie chcę wpie*dolić się w taką matnię. Znalazłem więc pierwsze studio, w którym przesiedziałem kilka długich miesięcy. Następnie rozwijałem na dobre swoją karierę w studiu u pewnego Czecha. W pewnym momencie zostałem menedżerem tego studia i stwierdziłem, że to dobry moment na otworzenie własnego. Miało to miejsce w 2009 roku, więc niedawno świętowaliśmy 10-lecie. Ameryka jest krajem pełnym możliwości. Wystarczy mieć ambicję, nie być leniwym, chcieć coś osiągnąć i można naprawdę do czegoś dojść. Ja sobie ciężko zapracowałem na to, że dziś mam status artysty tatuatora, a moje studio dobrze funkcjonuje - mam terminy na kilka miesięcy do przodu. Mam w tej dziedzinie ponad 100 nagród, które zdobyłem na terenie całej Ameryki. Posiadam też naturalnie wykształcenie artystyczne, bo kończyłem studia na Europejskiej Akademii Sztuk. Z żoną zajmujemy się jeszcze innymi biznesami i - nie ma co ukrywać - radzimy sobie świetnie. Z drugiej strony muszę też wspomnieć, że kiedyś Stany były rajem na ziemi, dziś nie wygląda to już tak kolorowo.
Jak zapamiętałeś swoje pierwsze dni za wielką wodą?
Wszystko było dla mnie czymś totalnie nowym. Od takich drobiazgów, jak to, że sygnalizacja świetlna jest za pasami, nie ma znaków ustąp pierwszeństwo – tylko stopu, a na drodze jest dużo mniej znaków, aż po to, że ludzie cały czas się tutaj uśmiechają i pytają, jak się czuję. To szczególnie był dla mnie szok. W Polsce, jak kiedyś zadałeś na ulicy takie pytanie, to w odpowiedzi prawie zawsze usłyszałeś: „a co cię to, ku*wa, obchodzi?”. (śmiech) Obsługa klienta w Stanach jest najlepsza na świecie. Mam problem, kiedy jestem w Polsce w jakimś sklepie i widzę te skwaszone miny ekspedientek czy ludzi robiących wszystko na odpie*dol... Ale taki jest urok naszego kraju. Do pewnych rzeczy trzeba się po prostu przyzwyczaić. Kiedy wyjeżdżałem z Polski, nie było u nas jeszcze tylu możliwości uprawiania sportu, co dzisiaj. Jeżdżąc na desce, nie miałem w Warszawie zbyt wielu miejscówek. Więc możesz wyobrazić sobie moją minę, kiedy zobaczyłem w Chicago te wszystkie piękne skateparki. Uroku dodają tutaj również legalne konopie. Po latach śmiać mi się chce, kiedy ktoś narzeka w Wawie na korki, albo że ma gdzieś daleko. Ja codziennie pokonuję niemałe odległości, chociażby jadąc do pracy.
Porozmawiajmy teraz trochę o tym, czym zajmujesz się na co dzień. Zacznijmy od samego początku – kiedy postanowiłeś oddać się sztuce ozdabiania skóry?
Wszystko zaczęło się, kiedy byłem młodym chłopakiem i uzmysłowiłem sobie, że rysowanie sprawia mi przyjemność. Już chwilę później chciałem mieć i robić tatuaże. Zacząłem oczywiście się dziarać, a z czasem – kiedy byłem już praktycznie cały pomalowany – stwierdziłem, że chcę pójść na poważnie w tę stronę. Jeździłem na konwencje, znałem całą kulturę i wiedziałem, jak wygląda proces. Zostały mi kwestie przełamania się i dokładnego wdrożenia się w proces tatuowania. Na praktykę przyjął mnie mój znajomy Sebastian Junior, który uczył mnie dziarać, a później zatrudnił w swoim studiu. Początki naturalnie nie były łatwe, ale z racji tego, że miałem wyrobioną markę – niekoniecznie w kwestii ozdabiania skóry (śmiech) – o też łatwo było mi znaleźć swoje pierwsze płótna. Pierwszy tatuaż zrobiłem na Kowalu, ówczesnym redaktorze naczelnym magazynu „Ślizg”. Później dziarałem m.in. chłopaków z Dixon 37 czy Fusznika z Zip Składu. Zatem, jak widzisz, lecąc do Stanów, fach miałem już w rękach.
Jak oceniasz drogę, którą przeszedł tatuaż? Od czasów, kiedy kojarzony był gównie z typami, którym na życiu nie zależy, aż do dziś, gdy wytatuowany jest niemalże każdy barman czy piłkarz.
Tatuaż kojarzył się kiedyś głównie z jakąś symboliką i przynależnością. Budził skojarzenia i odrazę. Obecnie jest uważany przez ogół za sztukę, która dostępna jest dla wszystkich. Chętniej zdobimy swoje ciała. W Polsce mamy wielu naprawdę zdolnych tatuatorów i nie brakuje ludzi, którzy chętnie się tatuują. W Stanach jest wydziaranych około 70 procent ludzi. U nas zaczyna się robić podobnie i co ważne - coraz więcej dziar robionych jest w widocznych miejscach na ciele. Tolerancja jest nieporównywalnie większa. Kiedy ponad 20 lat temu wrzucałem pod skórę (na przedramiona) swój pierwszy obrazek, to był to temat tabu. W metrze ludzie się na mnie gapili, pochopnie oceniali i odsuwali. Było widać, że się mnie bali. Byliśmy z Żółwiem i Popkiem pierwszymi wydziaranymi raperami w naszym kraju. Teraz tatuują się wszyscy: prawnicy, lekarze, osoby duchowne, nauczyciele, pielęgniarki i każdy zawód, o jakim sobie teraz pomyślisz. Zdarzyło mi się, że do mojego studia na tatuaż przyszła osoba po 80. roku życia. Zmienił się też sposób uprawiania tej sztuki. Wszystko jest o wiele bezpieczniejsze - zarówno dla osoby, która wykonuje dziary, jak i klienta. Obecnie na świecie jest więcej artystów niż copystów.
Przez pewien czas prowadziłeś hiphopowy program w telewizji Polsat. Jak do tego doszło?
Ludzie odpowiedzialni za program uznali, że sprawdzę się w roli prowadzącego i mieli rację, bo prowadziłem z powodzeniem dwa sezony. To była naprawdę ciekawa przygoda. Program nauczył mnie obycia z kamerą i dzięki niemu poznałem kilka ważnych dla rozwoju polskiego hip-hopu osób. Mogłem też skonfrontować swoje zdanie z ludźmi, dla których hip-hop był wtedy czymś zupełnie nowym. Fajnie było obserwować, jak inni raperzy odnajdują się przed kamerami, a niektórzy tak się stresowali, że trzęsły im się ręce. Oprawę graficzną robiłem z Forinem na jego balkonie. Na Tarchominie malowaliśmy płyty pilśniowe, które schły na mrozie bardzo długo. (śmiech) Dopiero z czasem wymieniliśmy oprawę na rzeczy drukowane. Bardzo żałuję, że po programie zostało tak mało materiałów. Na YouTube jest tylko kilka odcinków - między innymi ten, kiedy przyszli do mnie Emade i Ostry. Pamiętam, że jeden z odcinków kręciłem ze złamaną dłonią, którą poturbowałem w jakiś szalonych okolicznościach podczas moich 26. urodzin. (śmiech)
Łyskacz z ekipy Mor W.A.

Łyskacz

© Anna Cichocka

W podobnym czasie wydaliście album „Dla słuchaczy”. Pamiętam, że środowisko było zdziwione, że poszliście w innym kierunku. Czym była spowodowana ta wolta stylistyczna?
Płyta ukazała się chwilę przed pierwszym odcinkiem programu. Właśnie po premierze singla „Dla słuchaczy” Reebok zaproponował mi współpracę, bo uznali, że teledysk jest bardzo udany. Nie uważam, że poszliśmy w zupełnie inną stronę. To była naturalna kolej rzeczy. Wtedy podobały nam się akurat takie rozwiązania muzyczne. Zawsze lubiliśmy eksperymentować, nie chcieliśmy się sztywno trzymać jednego kierunku. Każda nasza płyta była robiona w innym klimacie muzycznym i lirycznym. Tak też będzie z naszymi nowymi utworami - nawet jeśli uda nam się wypuścić ich tylko kilka. Krążek, o którym wspominasz, jest istotną płytą w historii rodzimego rapu i ludzie słuchają go do dziś. Największe zdziwienie wywołał nie tyle sam album, ile singlowy klip, do którego zresztą z Darkiem Szermanowiczem napisaliśmy scenariusz.
Kiedy byłeś już w Stanach, światło dzienne ujrzał wasz kolejny krążek – „Uliczne esperanto”. Ponoć nagrywaliście ten album nieco na siłę...
Album powstawał w dość specyficznym okresie, a pracy nad nim towarzyszyła jakaś dziwna energia. Urodziło mi się wówczas dziecko, dużo rzeczy działo się „na wariata”, a mój dostęp do studia był ograniczony. To, że przebywałem w Chicago, też nie pomogło w nagrywaniu... Zamysł tego krążka był definitywnie inny niż efekt finalny. Chłopaki na to wszystko mieli inne wizje niż ja. Przy naszych wcześniejszych płytach byłem bardziej zaangażowany w oprawy graficzne, teledyski i tę stronę - nazwijmy to - menedżerską. Tutaj wyglądało to inaczej. Większość decyzji była podejmowana beze mnie. Przyznam, że nie czuję, by był to w stu procentach mój album - czuję się, jakbym był na nim gościem. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale stworzyłem kilka utworów, które ostatecznie nie weszły na longplay. Jeśli dobrze pamiętam, to można mnie usłyszeć tylko w pięciu kawałkach, z których jestem zadowolony do dzisiaj. Tytułowy numer jest jednym z najlepszych, jaki kiedykolwiek udało nam się stworzyć. Mieliśmy kiedyś w zespole takie powiedzenie: tak różni, że aż tacy sami. No i tak trochę jest, bo to powiedzenie idealnie oddaje aurę, jaka panowała podczas tworzenia tej płyty. Czasami trzeba się poprzepychać, by stanąć znów w jednym rzędzie. Braterska miłość bywa burzliwa. (śmiech) Ostatecznie jestem z „Ulicznego esperanto” zadowolony.
Odczuwaliście, że wasze początkowe działania były jakkolwiek porównywane do tego, co robiła Molesta lub Zip Skład?
Ja tego nie odczułem. Bardziej traktowaliśmy się jako jedną warszawską rapową rodzinę, która razem zaczynała i reprezentowała uliczny nurt. Może był taki jeden moment, kiedy w podobnym czasie pojawiły się „Te słowa mówią wszystko” i pierwszy krążek Sokoła i Jędkera. Może wtedy trochę porównywali nas do WWO, ale tak naprawdę myśmy nigdy ze sobą nie konkurowali, bo np. graliśmy wspólne koncerty. W pewnym momencie ludzie myśleli nawet, że jesteśmy członkami Zip Składu, co nigdy nie miało miejsca. Nie mieliśmy wtedy świadomości, że budujemy coś, co w tej chwili jest ogromnym biznesem. Czasem jestem w szoku, jak na to wszystko patrzę...
Ten dzisiejszy hip-hop ci się podoba?
Muzyka jest dziedziną bardzo uniwersalną i osobistą, zwłaszcza hip-hop. Tutaj każdy może znaleźć coś dla siebie i każdy może tworzyć to, co tylko zechce. Jeżeli artysta trafia tylko do 50 słuchaczy, to i tak warto tworzyć dla garstki tych osób. Nie neguję żadnej muzyki. Nie będę nikomu mówił, że „słucha gówna”, tylko dlatego, że kawałek jest popularny i słuchają go miliony ludzi. Nie chcę nikogo obrażać. Na scenie dzieje się dużo dobrego i jest oczywiście kilku artystów z młodego pokolenia, których twórczość przypadła mi do gustu. Nie mam zamiaru być takim starym zgredem, który neguje wszystko to, co nowe. Jestem otwarty na każdy rodzaj sztuki. Nie jestem fanem haseł typu: „To nie jest prawdziwy hip-hop”. Niby czym jest ten prawdziwy hip-hop? Hip-hop zawsze był crossoverem muzycznym, zabawą samplami i totalnie różnymi gatunkami. Do dzisiaj tak jest... doszły inne słowa i sample.

2 min

Czym dla ciebie jest hip-hop? Raperzy odpowiadają

Wspomniałeś wcześniej, że nagrywasz jakieś kawałki. Nad czym obecnie pracujesz? Pytam, bo widziałem twoje zdjęcia z Ostrym...
Miałem przerwy w nagrywaniu, ale tak naprawdę nigdy nie przestałem tworzyć. Mam swój zeszyt rymów, w którym co jakiś czas zapisuję kolejne kartki. Nie próbuję od tego uciekać. Tęsknię trochę za muzyką i sztuką, trochę mniej za show-biznesem i tą całą gonitwą. Wszystko, co aktualnie robię, robię dla siebie, nie narzucam sobie terminów, nie muszę nikomu czegokolwiek udowadniać. Nie robię tego dla hajsu, bo - tak jak wspominałem wcześniej - mam w Chicago swoje biznesy i nie czuję presji, by zarabiać z rapu. Obecnie dużo rzeczy robię z Ostrym, który od wielu lat jest moim przyjacielem. Nie mam pojęcia, ile z tych kawałków ujrzy światło dzienne, ale jeśli pojawi się pomysł na mój solowy materiał, to Adam będzie jego producentem. Myślimy też o nagraniu czegoś, jako Mor W.A. Może jakiś mixtape, epka albo trzy – połączone w jedno wydawnictwo. Zobaczymy, nic na siłę. Niczego w tej chwili nie mogę obiecać.