Ero & Kosi - Polish Hip-Hop Festival Płock 2019
© Piotr Szapel
Muzyka

Ero: Zredefiniować hip-hop

Pierwsza solowa płyta współtwórcy składów JWP i Bez Cenzury, wydana jako pierwsze wydawnictwo polskiego Def Jam Recordings. To wystarczający powód, by z Erosem skoczyć na chwilę do przeszłości.
Autor: Tomek Doksa
Przeczytasz w 7 min
Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie z Def Jam Recording?
Ero: Def Jam to zawsze była potężna siła, kierująca wieloma karierami i wypuszczająca na głębokie wody znakomitą muzykę. Ja mogłem nawet kiedyś nie wiedzieć, że album, który uwielbiałem za dzieciaka pochodził z tej wytwórni – bo dla mnie zawsze na pierwszym miejscu była sama muzyka i jej autorzy, niekoniecznie wydawcy – ale oczywiście amerykański Def Jam towarzyszył mi od moich hiphopowych początków. I na pewno miał mocne przełożenie na to, co dziś robię.

2 min

Czym dla ciebie jest hip-hop? Raperzy odpowiadają

Skoro wywołałeś początki – kiedy to wszystko się zaczęło?
Moje hiphopowe początki sięgają wczesnych lat 90. ubiegłego wieku, kiedy nie było ani internetu, ani o rapowej muzyce nie pisali w kolorowych gazetach. Swoją wiedzę na jej temat czerpałem, jako szczęśliwy posiadacz kablówki, z programu „Yo! MTV Raps”. Uczyłem się na nim języka, ale przede wszystkim muzyki – byłem zafascynowany tym vibem, który wytwarzał amerykański hip-hop. To było coś zupełnie nowego! Miałem może 11, 12 lat – na osiedlu kręcili się wtedy skinheadzi, punkowcy, metale, którzy bardzo zaznaczali swoją odrębność kulturową poprzez strój i zachowania – i to, co przychodziło do nas z Ameryki, zajebiście działało na moją wyobraźnię.
Dzięki Bogu za kablówkę!
Tak, był rok 1992, może 1993… chłonąłem strasznie amerykańskie filmy, w których też pobrzmiewały hiphopowe brzmienia. Strasznie jarałem się ciuchami i całym tym zachodnim lifestylem. Luźne spodnie, czapeczki do tyłu – stary, uwielbiałem to! Ludzie dziś mają problem z tym, czym tak naprawdę był i jest hip-hop. Że jest nie tylko uliczną nawijką, ale szeroką kulturą – zbitkiem muzyki, sztuki didżejskiej, tańca. Hip-hop ma swój vibe i nie można go sprowadzać tylko do rapu. Od samego początku strasznie to działało na moją wyobraźnię – szczególnie w tej budzącej się po szarym PRLu Polsce. Był zajebisty, bo w swej różnorodności mega kolorowy.
Sporo tego kolorytu wprowadzał właśnie założony w Nowym Jorku Def Jam.
Tak, ale wtedy nie patrzyliśmy czy coś jest z Def Jam, czy z Death Row. To po prostu było, i to było dla nas najważniejsze. Przypomnę jeszcze raz – nie było wtedy neta, płyt z amerykańskim hip-hopem powoli przebijały się do Polski, więc to jeszcze nie były czasy wybierania ulubionej wytwórni. Miało się już natomiast swoich amerykańskich wybrańców: na przykład Redmana i Method Mana, którzy wydawali oczywiście w Def Jamie, a którzy mnie bardzo inspirowali. Mocno odrabiałem na nich lekcje! Public Enemy, Beastie Boys – to samo.
Po latach logo tej wytwórni było już dla mnie gwarancją dobrego materiału. Def Jam kojarzy mi się dzisiaj z z czasami, kiedy wychodziły płyty artystów, u których brałem lekcje rapu, vibe'u i klimatu, ale też języka. Dzięki nim na pewno nauczyłem się trochę amerykańskiego slangu. Weźmy na przykład takiego LL Cool J’a, z którym nie musiało mi być zawsze po drodze, ale stary – u niego trzeba docenić już samą ksywkę, która jest mega oldskulowa. No i trzeba mu oddać, że odcisnął potężne piętno na muzyce.
LL Cool J, wspomniani wcześniej Public Enemy, Beastie Boys, nawet Jay-Z… Kogo tam nie było...
Def Jam zawsze był dla tych wszystkich raperów i ekip świetną trampoliną do sławy i kariery, a dla mnie do nauki. Moim zdaniem sukces tej firmy to przede wszystkim charyzmatyczni i otwarci na różną muzykę ludzie – jak Rick Rubin czy Russell Simmons. Przecież z logo Def Jam Slayer wydawał w 1986 roku płytę „Reign in Blood”, a Justin Bieber w 2015 roku „Purpose”. Ktoś powie: „jak tak można?!”, a to przecież jest show-biznes! I według mnie siłą tej wytwórni były szerokie horyzonty.
Dla mnie też muzyka nie musi być z mojej bajki, bo jeśli jest dobry tekst, jest w tym fajny przekaz – ja to kupuję. Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdyby ktoś się dzisiaj przebrał za ekipę RR albo Gumisie i chciał robić takim strojem z siebie głupa, ale fajnie przy tym nawijał. Umówmy się – muzyka to jest przecież rozrywka.
Mówisz jak młody raper, a nie przedstawiciel starej szkoły.
Ja przede wszystkim zwracam uwagę na to, co i jak ktoś do mnie mówi. Weźmy takiego Young Igiego, który również wydał już płytę w polskim Def Jamie – młody chłopak, który fajnie nawija, bardzo dobrze się tego jego „Skanu myśli” słucha. Albo Tymka, którego ostatnio często słyszę w radiu – nie wszystko, co on robi, do mnie dociera, ale gdybym był takim polskim Rickiem Rubinem i pracował w Def Jamie, to uznałbym go za talent i chciałbym mieć u siebie. W show-biznesie musisz mieć farta, talent i jakieś wyczucie smaku. Ja u niego to słyszę.
Nie ma możliwości, żeby dzisiaj wytwórnia brała pod swoje skrzydła tylko takich weteranów jak ja, nie rozglądając się za tym, co na scenie młode i fajne. To jest biznes, to wszystko musi się kręcić. Sam osobiście bardzo się cieszę, że moja płyta „Elwis Picasso” spotkała się z tak dobrym przyjęciem i że okazało się, że jest sporo ludzi, którzy szukają w muzyce tego samego klimatu, co ja. To jest zajebiście miłe i napędzające do działania. Cały czas siedzę i robię kolejne numery. Zastanawiam się teraz, jak zredefiniować współczesny hip-hop. Jestem dzieckiem lat 90., nie ukrywam, ale na pewno nie zatrzymałem się w tamtym czasie i nie zamykam się na rzeczy, które pojawiają się na bieżąco. Oczywiście nie na wszystko, bo wiele rzeczy mnie irytuje i nie jestem w stanie ich słuchać, ale nie jestem uczulony na nowości. Chodzą mi na razie po głowie różne pomysły, które mam nadzieję złożą się na coś większego i przyniosą nową jakość. Na pewno będzie to wypadkowa rzeczy, które można uzyskać z instrumentów. Na pewno chcę nadal rapować po swojemu, po warszawsku i bielańsku – w rytmice, która utrzyma hiphopowy vibe, ale... Może już w innej stylistyce niż klasyczny boom bap. Zobaczymy.
Wydałeś swój długo wyczekiwany debiut w czasach, gdy nie ma już „Yo! MTV Raps”, nikt nie dziękuje już Bogu za kablówkę, a promocję płyty robi się na Instagramie. Odnajdujesz się tam?
Na pewno nie radzę sobie tak dobrze jak inni. Ja cały czas działam według swojego wyczucia smaku i jeśli chodzi o kanały social media, o Instagram, to rzeczywiście nie zalewam go swoimi relacjami. Mam swoje życie offline i bardzo je szanuję. Oczywiście jest ono mega fajne i mam się czym chwalić, ale absolutnie nie interesuje mnie ciągłe wyciąganie telefonu, rejestrowanie wszystkiego i udostępnienie innym. To jest jednak moje życie i chcę je przeżywać po swojemu. Nie jestem uzależniony od social mediów i nie chcę też nikogo od nich uzależniać przez swoją nadaktywność. Robią tak namiętni inni i wiem, że to działa – że przekłada się na większą popularność, może więcej sprzedanych płyt – ale tak jak mówię: ja mam swój vibe i nie zależy mi na tym szaleńczym, współczesnym pędzie za lajkami. Nie zależy mi też na tym, by wszyscy mnie kochali, nie. Niech kochają mnie ci, którzy mają mnie na co dzień – cała reszta wystarczy, że nie będzie mnie nienawidziła. Tyle mi wystarczy.