Gedz na Polish Hip-Hop Festival Płock 2018
© Piotr Szapel
Muzyka

Gedz: Jeść życie łyżeczką

Płyta „247365” Gedza to jedno z najlepszych hiphopowych wydawnictw 2018 roku. Jej autora pytamy o fuzję rapu z elektroniką, tutoriale z YouTube'a i korzyści z używania autotune'a.
Autor: Marcin Flint
Przeczytasz w 24 min
Nie było cię łatwo złapać na ten wywiad – wciąż jesteś w rozjazdach. Jak czujesz się na walizkach, skoro sam rapowałeś, że w trasie nie da się żyć?
Jeżeli nawiązujesz do wersów z „Sensum” – „spędziłem już pół życia w trasie, byłem głuchy gdy mówili mi, że tak żyć nie da się” – to miałem tam raczej na myśli, że jest to model życia dla mnie normalny, ale dla wielu ludzi wciąż niezrozumiały. U mnie wszystko kręci się wokół muzyki, więc kiedy kończę jeden album, często od razu zaczynam następny. W międzyczasie dogrywam gościnne zwrotki, robię bity, miksuję, kręcę klipy, gram trochę koncertów… To trwa non stop. Próbuję coś z tym zrobić, jakoś usystematyzować i uporządkować. Życie na walizkach potrafi być fajne, ale gdy jesteś za długo poza domem, to po prostu za nim tęsknisz. A ja i tak nie jeżdżę tyle, co niektórzy raperzy. Nie przepadam za press tourami, po „247365” zdecydowałem się na to po raz pierwszy. Do tej pory na wywiady jeździłem sporadycznie.
Czyli tytuł „2467365” wziął się od całodobowej gotowości do muzycznych działań?
Od bycia permanentnie w pracy. Cały czas siedzę w projektach. Teraz rozmawiamy, a równolegle dłubię w Abletonie. To jest coś w rodzaju nałogu.
Nawijasz za Jajonaszem, że nie jesteś biznesmenem, ale trochę jesteś. Od tego nie da się uciec.
Uważam, że jeśli chcesz się w naszym kraju rozwijać, to musisz ogarniać wiele tematów na raz, choć chciałem raczej zaakcentować to, że „przy trackach nie myślę skarbonką”. Nie umiem patrzeć na muzykę jak na biznes. Dopiero teraz moje podejście do tematu ewoluuje, bo mam już swoje lata i widzę popełnione przy ostatnich albumach błędy. A wystarczy przecież jedna niewłaściwa decyzja, temat wysypuje się trzy razy i tracisz płynność finansową. Łatanie tego jest bardzo nieprzyjemne. No bo jak zalepić dziurę w budżecie, nie używając do tego muzyki? A kiedy zaczynasz myśleć portfelem, to nie miej nadziei, że ludzie tego nie usłyszą. Polski rap poszedł też w stronę braku wstydu w mówieniu o dealach z kimś tam i zarabianiu ileś tam. Social media pomogły temat odkryć i rozwinąć. Jeden dobry numer nie ustawi cię może jak w Stanach, na pół życia, ale potrafi otworzyć furtki. Dziesięć, piętnaście lat temu było nieco inaczej. Innymi prawami się to rządziło. Wydaje mi się, że niewielu mainstreamowych raperów myślało kategoriami biznesu, maszynki do zarabiania pieniędzy.
Zacząłeś wydawać w czasach kiedy główny nurt stanowiła stara gwardia. To co teraz triumfalnie siedzi na topie, działo się wtedy w niszy. Beton trudno było rozkuć.
Tak. I bicie głową w tamten beton daje się teraz we znaki. Widziałem się kiedyś z kolegą młodszym o dziesięć lat i powiedział mi, że ja to jestem takim młodym dinozaurem. (śmiech) To określenie było celne, mam wrażenie, że właśnie tak ludzie na mnie patrzą. I nie chodzi tu o wiek, tylko o to, jak się potoczyła moja kariera i z kim po drodze robiłem muzykę.
Z jednej strony było ci ciężej, ale z drugiej mogłeś uzyskać coś, o co teraz młodym graczom zdecydowanie trudniej – bycie w kontaktach z dwoma światami, poza opozycjami starzy-młodzi, newschool-trueschool. Aż tak sobie do gardła nie skakano. Solar z Białasem byli bezczelni, ale nie tak, jak Bedoes.
Albo Laik. Nie wiem, czy wolałbym zaczynać w czasach, które mamy obecnie. Chyba nie. Czas jest najważniejszy, bo timing robi tu całe kariery. Pozostaje mi gdybanie. Jest spoko, ale mogłoby być lepiej, zaś czas wpływa również na to, że nie mam już tylu rzeczy do opowiedzenia. Z mixtape'ami licząc nagrałem sześć płyt. To kawał treści, która gdzieś tam zaistniała. Staram się odejść od braggi, przechwalania się, bo wydaje mi się, że już z tego wyrosłem. Słucham sobie takich numerów po czasie i powiem ci, że jak odpalam „Droopy'ego”, to czuję przede wszystkim konsternację. To jest to, co myślę, ale w formie, która mogłaby być lepsza. Kawałek jest dziki, ja jestem w nim bardzo młody.
To nie tylko wożenie się, to również diagnozy. Kiedy rapujesz że jesteś „ojcem chrzestnym tego syfu”, to chyba nie do końca się przechwalasz. Przecierałeś szlaki.
Słowo syf użyte jest nieprzypadkowo, bo nie wszystko, co nowe, mi się podoba, a jest to rzeczywiście trochę moja spuścizna. O ile uważam, że Bedoes to nie jest w ogóle moja szkoła, to Plan Be już mocno.
Motyw rozczarowania ludźmi, nadużycia przez nich zaufania, w twojej twórczości powraca.
Zawsze byłem nastawiony na wspólnotę – nie, że tylko „ja, ja i jeszcze ja”. Może to był błąd i trzeba było postawić na siebie, działać w tym wszystkim bardzo egoistycznie? Mówię tu o zdrowym egoizmie… Mam wrażenie, że za wcześnie chciałem pomagać innym. Jeszcze w momencie, kiedy nie byłem w stanie pomóc sobie. Poświęciłem energię, czas i finanse na coś, co mnie jako artystę i biznesmena, zbijało z tropu.
A ludzie są tacy, że gryzą podaną rękę, zamiast ją uścisnąć.
I jeszcze jak ją zabierasz, to potrafią mieć pretensję o to, że ich nie wykarmiłeś. To u nas częsty problem, sięgający daleko poza rap. Mentalność narodowa. Wciąż jesteśmy nieukształtowani po zmianach, dzikim kapitalizmie, który pojawił się tak szybko, że nie zdążyliśmy się nauczyć zasad gry. Nasza walka o swoje jest nieułożona, to jest savage. Nie potrafimy planować swoich ścieżek kariery, bo kiedy wybierasz szkołę, studia, nie wiesz tak naprawdę nic. Ludzie stawiają wszystko na jedną kartę, zakładają, że będą didżejami, producentami, raperami, czy – jak to mówiła moja babcia – będą pracować w tak zwanym zatrudnieniu. To wszystko jest krótkowzroczne. Nie patrzymy na to, że to, co sobie zaplanowaliśmy przyniesie efekty i pieniądze dopiero za pięć lat.
Cierpliwość i dalekowzroczność nie jest domeną raperów.
Nie jest domeną artystów. Jak jesteś młody, wszystko jest dzikie, nie potrafisz się zdystansować do pewnych spraw. Ja nadal do wielu z nich nie umiem. Ale mam wrażenie, że przez to, co stało się z moimi wszystkimi płytami, mam wysoką staminę i jestem cierpliwy. Myślę, że to jeszcze wykuję.
Patrząc na to jak działasz, posądzałbym cię akurat o planowanie kilku albumów naprzód. Widzę oczami wyobraźni te starannie podzielone katalogi. Może nie tak, jak u Ostrego, ale nie zdziwiłbym się gdybyś znał dwa swoje następne krążki.
Poprzeglądałem sobie bazę kawałków, mam sporo bitów i zarysowanych refrenami tematów. Częściowo są to rzeczy, które nie weszły na „247365”, bo jeszcze nie miały na nim racji bytu, to nie był ten moment brzmieniowy i stylistyczny. Mam wrażenie, że „247365” jest inny niż „Ameba”, dziki jak moja pierwsza płyta. Znowu mocno eksperymentalny, wyprowadzający mnie poza moją muzyczną strefę komfortu. Na kolejnym krążku będą następne próby wyjścia jeszcze dalej. Zauważyłem, co brzmieniowo u mnie siedzi ludziom i takie numery lubię robić. Wszystko, co wypuszczam, akurat mi się podoba, reszta czeka natomiast na swój czas. Wydaje mi się, że zacząłem dojrzewać szybciej, z albumu na album.
Przy okazji albumu „Serce bije w rytm” mówiłeś, że twój gust potrafił zmieniać się tak szybko, że z każdym miesiącem chciałeś, by album brzmiał inaczej. Kiedy już wiesz czego chcesz, rośnie szansa na spójny krążek...
Tę spójność moim zdaniem było już słychać po „NNJL”. To chyba najspójniejsza rzecz jaką nagrałem. Tam był jeden przewodni temat, myśl sercowa po rozstaniu i rewolucji życiowej. Przygotowałem słuchacza pod ten album wydanym wcześniej mixtapem „Satori”, który wprowadzał w temat. Brzmieniowo byłem na określonym poziomie, wiedziałem jakich bitów potrzebuję. Obserwowałem wtedy bacznie scenę producencką i miałem przy sobie Forxsta [czytane jako: „Forest” – przyp. red]. On wskazał mi estetyczną drogę. Potem była „Ameba”, dalszy eksperyment, ciężki i basowy, mroczny w wydźwięku, nie bez powodu wydany jesienią. Na tym tle „247365” odbieram jako album słoneczny.
Ale pracę nad nim określiłeś mianem „długiej drogi przez mękę”.
Tak było, w dużej mierze dlatego, że bity robiłem sam, z pomocą moich kolegów, którym jestem bardzo wdzięczny. Produkowanie muzyki to żmudna praca, o ile nie opierasz bitu na jednej pętli i jednej melodii. My też za bardzo nie korzystamy z presetów we wtyczkach, tylko staramy się wykręcić brzmienia, żeby były bardziej nasze, a melodie spójne z całym albumem. Mix i mastering też był bardzo ciężką przeprawą, bo ja to wszystko nagrywałem w domu, przygotowywałem premiksy. Wizja ogółu płyty zawsze jest mocno sprecyzowana. Zauważ, klimat na płycie „247365” jest mocno określony i słychać, że głównie jestem to ja i LOAA jako baza producentów. Ale pojawia się również Robert Dziedowicz w „Belfrze” – i to pasuje do „Mekki”, do „Ghostwritera”, bo jest w tempie 120-130 i jest utrzymane w stylistyce angielskiej, wręcz Burialowej. „Mekka” jest garage'owa, z trapowym refrenem, zaś „Ghostwriter” to Wyspy, ale zmodyfikowane przez wschodnią ścianę, przez naszych sąsiadów, w nawiązaniu do tego, co dzieje się na scenie ukraińskiej czy rosyjskiej.
Angielskie inspiracje są ci wyjątkowo bliskie. Skąd się wzięły?
Z grania setów. Z basowego Krakowa flirtującego nie raz i nie dwa z lżejszą muzyką typu garage/2step. Dla producenta naturalna jest otwartość na gatunki. Dochodzę do momentu, w którym nie potrafię sam rozpoznać, jaką muzykę robię. Jeżeli nie kładłbym rapowanych wokali, nie potrafiłbym się zakwalifikować gatunkowo, zwłaszcza w erze mieszających się subgatunków. Lubię stwierdzenie, że robię muzykę elektroniczną. Ogólnie inspiracje wynikają z tego, że trzymam się z chłopakami z Czeluści, z Forxstem właśnie. To siedzenie od rana do wieczora, kręcenie brzmienia, szukanie stylistycznych patentów. Poświęcasz czas na aranżacje, ale jeszcze więcej na digging, na to, żeby natchnęło cię coś nieoczywistego i żeby to natchnienie nie było potem zbyt silnie u ciebie słyszalne. I jeszcze jedno - bardzo ciężko pisze się pod swoją muzykę, którą robisz miesiąc, jesteś przesłuchany i pęka ci głowa. Wyznaczyłem sobie terminy, wiedziałem co chcę powiedzieć, miałem muzykę i spiąłem to w dzieło, z którego jestem do tej pory najbardziej zadowolony. Aspekt wizualny, muzyczny – wszystko jest na swoim miejscu. Może poza promocją.
Coś z tym zrobisz?
Teraz stwierdziłem, że idę na swoje – Paluch już przy „Amebie” mówił mi, że powinienem ją wydawać sam. To już ostatni gwizdek. Ruszam swój kanał NNJL. Jestem zbyt wycofany ze sceny i oglądania internetu pod pewnym kątem. Mnie nie interesuje rap, konkretne stylistyki, ale przekazanie swojej treści i wizji. Widzę, że wielu artystów na scenie to są, k***a, kopie. Jeden do jednego, nawet w kwestii ruchów w klipach i na Instagramie. To, jak widać, owocuje. Ja obrałem inną drogę.
Dopieszczasz aranżacje, szukasz niebanalnych inspiracji, a gdzieś z tyłu głowy pozostaje myśl, że twój odbiorca i tak zwróci uwagę na kilka dźwięków melodyjki w refrenie, ogólny klimat utworu, image w klipie i prowadzenie społecznościówek.
Tak, do niedawna byłem tym sfrustrowany. Ale wiem, że jest też duża grupa osób, która docenia i czuje każdy szczegół w tym, co robię. Dużo daje mi świadomość, że to, co tworzę, jest zgodne ze mną i nie muszę nic nikomu udowadniać, prześcigać się. Mam swoją estetykę, ta nie zawsze jest zrozumiana przez większość ludzi, ale mnie to nie obchodzi. „Taki jestem i taki już zostanę”. W nabraniu dystansu do rzeczywistości pomaga mi skupienie się na swoich sprawach.
Znasz scenę od środka – „bajkopisarze” i „fikcja literacka”, którą piętnujesz w „TJIMZ”, coraz bardziej kłuje w oczy. A jesteś przecież tego częścią.
Dlatego mocno się izoluje. Mam bardzo ciężki charakter, jestem sk**wielem-perfekcjonistą, przez to z wieloma osobami nie potrafię się dogadać. W środowisku słyszałem najróżniejsze opinie na swój temat. Z reguły oceny czysto muzyczne są super, natomiast cała reszta dała mi dużo do myślenia i w ciągu ostatnich dwóch lat sporo się zmieniło. Otwierają się nowe drzwi, wyleczyłem się z wielu żali i osiągnąłem swego rodzaju zen. To przekłada się na nowe relacje muzyczne i nie tylko.
Udało ci się nagrać numer z kimś tak trudnym charakterologicznie i odległym wiekowo jak Eldo. Po drodze ci z tymi starszymi – Borixonem, Pelsonem…
To jest ukłon w ich stronę, bo to raczej im było dane dźwignąć mój charakter. Z Borixonem to bardzo stare dzieje, 2012 rok. Z Eldo i Pelsonem miałem okazję się poznać przy okazji trasy „NNJL” – „Chi”, bo kilka koncertów graliśmy wspólnie. Zaprosili mnie, bo spodobała się im moja muzyka. Na początku na trasie też nie było łatwo… Potrafiłem mieć swój humorek, zejść ze sceny załamany, kiedy widziałem, że ludzie przyszli na konkretny koncert, na Tomka i Leszka, bo ja byłem za świeży. Cała ta sytuacja nauczyła mnie jeszcze większej pokory. Bo jednak w tym 2013-2014 roku byłem jeszcze dzikusem. Gdyby nie weterani – mam tu na myśli Eldo, Pelsona i Borixona – inaczej bym na to wszystko patrzył. Przyszło im borykać się w czasie karier z takimi problemami, że byłem dla nich do poskromienia i do dogadania się. Pomogły kwestie „szacunkowe”, bo ja bardzo długo ich słuchałem, kiedy byłem młody, na niektórych kawałkach czy płytach wręcz się wychowywałem. Naturalną koleją rzeczy było chylenie im czoła. Teraz młodzi raperzy wchodzący na scenę są rozbestwieni odbiorem, wyświetleniami i pieniędzmi. Nie muszą się tak naprawdę z nikim dogadywać, dogadują się z tymi, z którymi piją wódkę na melanżu. I to nie jest żaden diss, bo my też wypiliśmy i wygadaliśmy swoje, choć nigdy alko-raperem nie byłem. Klucz doboru moich znajomości to zawsze była muzyka i chęć tworzenia.
Oglądałem na Netfliksie dokument „Rapture” i w odcinku poświęconym Just Blaze'owi – facet gra koncert z Large Professorem, odwiedza w studiu Havoka z Mobb Deep, leci na drugi koniec Stanów żeby coś zrobić z DJ-em Mustardem. U nas takiej wymiany doświadczeń w obrębie styli i pokoleń nie ma, teraz może trochę się ruszyło, ale motywacje wyglądają bardzo cynicznie. I nadal mamy wojny podjazdowe księstewek rapowych.
Sam mam z tym problem. Nie pasuje mi wiele nowych rzeczy pojawiających się na scenie, nie rozumiem ich i nie czuję. Nie mam do nikogo problemu personalnie – o ile nie wyrządzi mi krzywdy – muzycznie jednak ma mi się prawo nie podobać. Nie znaczy to, że będę otwarcie kogoś krytykował na Facebooku i Instagramie, bo nie widzę w tym sensu. Mam świadomość, że wiele osób tak właśnie robi, bo to zwiększa zasięgi. Ludzie od wieków interesowali się przecież konfliktami. Z historii wiemy, że to one rządzą światem. Problemem jest to, na co pozwala i nie pozwala rozbuchane ego – ciężko się zdystansować do pewnych osób, pewnych ruchów, pewnego brzmienia. Ty się poświęcasz, wkładasz serce, lata pracy, masz dość poczucia idei, żeby stronić od określonych komercyjnych ruchów, po czym bez pardonu i bez ogłady wjeżdża dzieciak. Dwoma numerami rozbija bank. Wszyscy chcą z nim pracować, okazuje się atrakcyjny dla firm i tak dalej. Ja sam jestem ofiarą sytuacji, którą nakreśliłeś, ale uważam, że Polska i jej scena są na tyle duże, a muzyka na tyle elastyczna, że szłoby się dogadać z większością osób, gdyby tylko chęci były obopólne. Nie zawsze są.
Tak, pięć minut sławy powoduje, że wielu raperów zapomina o byciu ludźmi. O starszych już pogadaliśmy. A czy ty czujesz szacunek ze strony młodszych emcees?
Od niektórych. Mam wrażenie, że ci naprawdę młodzi, bez spektakuralnego hype'u się mnie boją. Ale jeżeli starli się wcześniej z moją twórczością, to specyficzny szacunek da się wyczuć. Taki jak do starszego, szkolnego kolegi, który jest od ciebie większy.To jest dla mnie bardzo miłe i pokrzepiające.
Masz wers o tym, że pół sceny nawijało jak ty. Trzeba było od tego uciec.
Wydeptać szlak, a potem iść na przekór. Zawsze robić coś innego. To nie jest szukanie na siłę, to raczej instynkt samozachowawczy. Ja wiem, że pozostanie w stylistyce, której jest zalew, może doprowadzić mnie albo do tego, że się nie rozwinę, albo do przepadnięcia. Jeżeli nie broni mnie super popularność, to robi to podejście do tematu, świeżość. Mam coś do zaoferowania, nawet jeśli ktoś nie lubi u mnie „liryki”, bo spotykam się z wieloma zarzutami, że jej u mnie nie ma. Nie chcę nic mówić, personalnie wskazywać palcem, ale hitami stają się przeboje, gdzie gość w refrenie ma dłuższą i lepszą zwrotkę od gospodarza. Czytam sobie teksty popularnych raperów i jeśli ktoś nazywa mnie grafomanem, oskarża o brak treści, to opadają mi ręce. Moim ulubionym zarzutem jest ten, że ktoś oczekiwał czegoś innego. Przykro mi, moje życie jest takie, a nie inne, żyję w zgodzie z własnym sumieniem. Mówię to, co chcę powiedzieć, nie to, co muszę albo powinienem, bo zrobi mi to dobrze. Nie zrezygnuję z komfortu czucia się ze sobą w porządku. Muzycznie na tym polu dałem dupy tak mało razy, że właściwie od wydania pierwszego legala praktycznie jestem święty. Nie daję powodów do dissowania mnie. Coś się może komuś podobać bardziej, coś mniej, nikt nie nazwie mnie jednak chu*owym raperem.
Niby „młody raper”, ale sporo już lat na scenie. Nie jesteś wycieńczony?
Organizm dał mi niepokojące znaki. Ciężko przeszedłem leczenie związane z żołądkiem, nie mogłem praktycznie nic jeść ani pić. To mnie też odizolowało od życia społecznego. Człowiek mocno się zaniedbuje, bo musisz jeść na mieście albo w podróży, gdzieś przy autostradzie, a tam trudno o fajną knajpę. Szamy na tydzień nie zabierzesz. Możesz zdecydować się na sklep, jeżeli śpisz u znajomych, wtedy szansa na normalne jedzenie rośnie. A z moimi problemami normalna dieta jest dla mnie ważna. Zacząłem ćwiczyć, jeść mniej i regularniej, pić dużo wody. Ale cały czas pracuję. Ostatnio miałem przez to wszystko problem z pisaniem tekstów. Wtedy włącza mi się silniej tryb produkcji muzyki. Łapię balans na treningach, w rozmowach z ludźmi. Zmuszam się do wyjazdów, przeglądam w oczach innych, pytam o zdanie, bo inaczej przez cały czas mógłbym siedzieć w bunkrze obok sypialni, w studio u siebie w domu. Bywało tak, że z domu nie wychodziłem w ogóle i nie rozmawiałem z nikim. Słyszałem wtedy od znajomych, że jestem smutny i wk*rwiony, a kiedyś byłem przecież takim wesołym chłopakiem. Nigdy nie wiedziałem co im odpowiedzieć, bo nie byli w mojej skórze i nie czuli tego co ja. Ale taką wybrałem drogę i nie chcę pracować w korporacji. Uważam, że nie nadaje się do pracy u kogoś, bo muszę wszystko robić po swojemu, nawet jeśli często nie podejmuję dobrych decyzji.
Na płycie „247365”, w kawałku „DTM”, pokazujesz korporacjom środkowy palec. Miałeś okazję spróbować takiej roboty, prawda?
Tak, kiedy pisałem pierwszą płytę. W 2010 roku przyjechałem do Gdańska i łącznie przepracowałem w korporacji dwa i pół roku. Pracowałem w back office, gdzie momentami mogłem założyć dres, a nie tylko koszulę. Panujące tam zasady utwierdziły mnie w przekonaniu, że i tak to nie jest praca dla mnie. Wiesz, ja mam od dziecka pewien stopień ADHD. Zawsze miałem problem, żeby usiedzieć w miejscu. Robiłem jak najszybciej robotę w Excelach i innych programach wewnętrznych, by mieć czas na pisanie tekstów i myślenie o muzyce. Miałem to szczęście, że przy zablokowaniu wielu stron internetowych, był wolny dostęp do firmowego maila, z którego mogłem sobie wysyłać notatki tekstowe na normalną skrzynkę. O, i działał raczkujący Glamrap!
Czyli pierwszy album napisałeś w pracy?
Praktycznie cały, poza tym, co miałem już zrobione wcześniej w domu, kiedy jeszcze mieszkałem u rodziców. Byłem rozproszony, więc przez czas mojej pracy zdarzało mi się zrobić trochę błędów, źle powypuszczać przelewy, zwłaszcza, że wszystko było po angielsku. Nie miałem na szczęście odpowiedzialności finansowej w związku ze wszystkimi błędami, które wtedy popełniałem. (śmiech) Niby w szkole w Sztumie z angola czwórki i piątki, ale jak przyszło co do czego, to ten business english był ciężki. Działałem tak, żeby odklepać i zająć się muzą, bo to ona była najważniejsza. Nadal jest, to na niej oparłem życie. Dziś mogę powiedzieć, że już nie robi się tego tak lekko. A wtedy, żeby pisać teksty, słuchałem bitów w ukryciu. Potem biegiem do SKM, jechać z Gdyni do domu w Sopocie, żeby nagrywać.
Ty to lubisz unikać konsekwencji własnych działań. Ponoć nie czytasz i nie słuchasz rzeczy na swój temat.
Bo wiem, że to psuje głowę. Niektórych motywuje i utwierdza w przekonaniach, ale ja tego nie lubię. Wcześniej nie doświadczałem krytyki, bo nie wychodziłem poza swoją strefę komfortu. Teraz, po „247365” ta krytyka pojawiła się, choć była lekka. Wzięła się z obecności na kanale B.O.R. [tam umieszczane są bardziej zorientowane na "ulicę", cięższe numery Palucha, Szpaka i Kobika – przyp. red.], ale komplementów i tak było mnóstwo. Zapewne gdyby cały album pojawił się na moim kanale, spora część ludzi nie usłyszałaby o nim. Stąd decyzja o umieszczeniu materiału właśnie tam. Z Łukaszem [Paluchem – przyp. red.] znamy się jakoś dekadę. Ufamy sobie w różnych kwestiach.
I, jak rozumiem, jeszcze się nie zawiodłeś?
Biuro Ochrony Rapu to nie jest regularne wydawnictwo, to bardziej ekipa niż label wspierająca raperów, którzy mają konkretną wizję i czują się przynależni do idei B.O.R. Wydawniczo nie oczekiwałem od Palucha, że będzie za mnie robił pewne ruchy tak jak to robią w dużych labelach. Tu panują inne zasady. Zawsze miałem wolną rękę w swoich działaniach. Staram się jeść życie łyżeczką. Teraz nadszedł moment wydania płyty u siebie i bardzo się z tego cieszę. Nabrałem doświadczenia i jeszcze bardziej ugruntowałem się w przekonaniach i swojej wizji.
Wspomniałeś, że ciężko ci się pisze. Nagranie instrumentalnej „Limitless808” wynika właśnie z tego?
Po pierwsze z chęci odpoczynku od rapu, po drugie z chęci spełnienia ambicji producenckich i muzycznego „wyżycia się”. To główne powody powstania tego albumu. Krążek został zrobiony krótko po „Amebie”, zdążyło minąć zaledwie pół roku. Miałem taki okres w życiu, kiedy ten pisarz we mnie był lekko uśpiony. Szukałem siebie. Dodatkowo wewnętrzne sprawy miewały wpływ na moją wenę. Wydaję album średnio co dwa lata, półtora roku. Zwolnione tempo spowodowane bywało często sprawami przyziemnymi, łataniem rzeczywistości. Nie jest beztrosko jak wtedy, gdy muzyka była odskocznią od szkoły czy pracy, kiedy chodziła po głowie i w każdej wolnej chwili chciałeś robić tylko i wyłącznie to. Od kilku lat sam decyduję kiedy mam wolny czas, kiedy pracuję, a mimo to wszystko, co obecnie robię, wiąże się z muzyką.
Wyobrażasz sobie siebie jako takiego Tedego, rapera po czterdziestce?
Kiedyś sobie nie wyobrażałem. Teraz mam z tym coraz mniej problemów. Nie wiem, czy masz na myśli elastyczność, czy sam aspekt wieku i robienia muzyki niezależnie od niego. Jeżeli to drugie, to jasne.
Ciekawe, czy jak będziesz mieć te cztery dychy, to wciąż na topie będzie autotune… On ci się jeszcze nie znudził?
No co ty, stary. To się rozwija, a ja cały czas odkrywam nowe możliwości. To jest piękne! Gdyby nie Kanye West i „808 & Heartbreaks” albo Lil Wayne nie interesowałbym się tym aż tak, mój romans byłby krótki i mniej intensywny. To narzędzie jest dla mnie świetne. Przydaje się zwłaszcza wtedy, gdy – ze względu na astmę i uczulenia – mam problemy wokalne. Mój wokal nie zawsze jest czysty, więc korekcja jest dla mnie naturalną sprawą. To nie jest tylko autotune, bo te pitch correctory nazywają się różnorako. Każda wtyczka ma inną charakterystykę i daje rożne możliwości, poznawanie ich jest mega inspirujące. Lubię dłubać przy pilotach, to pozwoliło przez te wszystkie lata podnosić poziom moich produkcji. Przesiadka na Abletona dała mi faktyczne poczucie rozwoju. I pokazała, że wtyczek można używać na różne sposoby, a wokale procesować inaczej niż każdy znany mi mikser czy producent. Jestem w trybie wiecznej nauki.
Polska ma jednak problem z autotunem. Kiedy słucha się Amerykanów czy Niemców, to łatwo zauważyć, że tam topowi artyści wykręcają go lepiej, kreatywniej, w większej zgodzie z muzyką.
Owszem, to jest brzytwa, której możesz się chwycić jeśli nie masz „liryki”. Wiele osób brzmi przez to podobnie. Specyficzna rytmika nawijki, określone bity, autotune i mam wrażenie, że cały czas słucham jednej osoby. Problem w tym, że nie wszystkim ten efekt pasuje, a większość jednak go używa, niekiedy na siłę, a niekiedy nieumiejętnie. Nie słyszą tego. To paradoks – coś co miało pomagać w tym, by nie fałszować, ten fałsz wzmaga.
Ludzie mają to gdzieś.
Nie mają, być może po prostu tego nie słyszą. Zauważ, że Bedoes nie za bardzo używa autotune'a, bo potrafi zarapować dobrze, a jak fałszuje, to raczej celowo lub po prostu ma w to wyj*bane. On ma taką siłę, taką osobowość, że nie musi z tego korzystać. A niektórzy muszą sobie pomagać. Nigdy nie byłem na lekcjach śpiewu, a śpiewać nawet umiem. Codzienna praktyka pokazuje, że świadome używanie swojego głosu to coś, co da się wypracować. Do tej pory nie znam nut, ale nie przeszkadza mi to w produkcji płyt, bo po prostu ja te dźwięki słyszę i czuję. Przez to, że nie byłem w żadnej szkole muzycznej, tylko jestem samoukiem, nie zamknęło mnie to w żadnych ramach. Myślę nawet, kolokwialnie mówiąc, że zrobiło dobrze mojej kreatywności.
Młodzi producenci są jak ci autotune’owcy – też brzmią tak samo. I są do tego turbo bezczelni, jeżeli coś im się wytknie.
Jeżeli ktoś kopiuje niemalże jeden do jednego, a pisze, że to nie jest ukradziony bit albo – mówiąc skrajnie eufemistycznie - bardzo mocna inspiracja, to znaczy, że uważa odbiorców za debili. Najwidoczniej na kreatywność nie ma się czasu, kiedy prowadzisz hurtownię bitów na podstawie tutoriali z YouTube'a. W samych tutorialach nie ma oczywiście nic złego, są w końcu po to, żeby ludzie, którzy nie rozumieją fizyki i matematyki, wiedzieli jak uzyskać pewne brzmienia i tak dalej. Dzisiaj wiedzę na temat obsługi danego DAWu [Digital Audio Workstation – przyp. red.] masz podaną na tacy, nie idzie ona u nas jak kiedyś pocztą pantoflową od jakiegoś muzycznego guru. Wpisujesz i masz.
A ty masz w ogóle czas na normalne, pozamuzyczne życie?
Kiedyś muzyka zabierała wszystko. Teraz wywalczyłem 10 procent dla siebie, a przede wszystkim dla dziewczyny. I staram się, żeby było tego więcej, bo może mi wtedy będzie łatwiej pisać? Stąd też próba zmobilizowania kilku ludzi, żeby nie pochłaniały mnie tak bardzo rzeczy pozamuzyczne. Żebym na zakupach nie myślał o pięciu rzeczach naraz, ale o tym, jakiego chcę pomidorka. (śmiech) Rower, trening – to też z myślą o sobie. Życie muzyka jest na swój sposób ciężkie, jeżeli nie masz w mieście wielu kolegów muzyków, robisz dużo sam lub działasz przez internet, co często rodzi nieporozumienia lub zabiera więcej czasu niż na spotkaniu face to face. Przy produkcji ostatniego albumu nie miałem za bardzo czasu, by spotkać się z normalnymi znajomymi. O właśnie, ktoś się ostatnio przypie*dalał do mnie, że mówię „normalni znajomi”. Chodzi mi o takich, do których nie mam interesu. Zwykłych, będących ze mną od zawsze i ze względów pozaartystycznych. Oni pracują w normalnym trybie, przyjętym przez system kiedyś tam, od poniedziałku do piątku, od godziny X do Y. Ty robisz tematy 24 na 7, 365 dni w roku. Oni po ośmiu godzinach mają czas dla siebie, ty niestety niekoniecznie.