JWP + Jetlagz Showcase na Polish Hip-Hop Festival Płock 2018
© Piotr Szapel
Muzyka

Kosi: Nie zazdroszczę żadnemu raperowi

O płycie z Erosem, dziwnych bitach na Jetlagz, graffiti przypominającym prace Joana Miró i pierwszych imprezach hiphopowych w Warszawie rozmawiamy z Kosim – raperem związanym od ponad 20 lat z JWP.
Autor: Marcin Misztalski
Przeczytasz w 14 minPublished on
Zanim jeszcze Ero wydał swój solowy materiał „Elwis Picasso”, wypuścił nagrany z tobą krążek „BlackBook” – skąd pomysł na ten album?
Na pewno nie ma się tu co doszukiwać jakiejś większej strategii czy kalkulacji, bo ta współpraca wyszła zupełnie spontanicznie. Znamy się z Michałem od ponad 20 lat i uznaliśmy, że nagramy razem płytę. Album pierwotnie miał ukazać się jesienią, ale wtedy właśnie pojawiła się solówka Ero, zaraz miało być nowe Jetlagz. Więc tych premier byłoby zbyt dużo. Praca nad „BlackBookiem” rozpoczęła się rok temu na Mazurach. Nagraliśmy wtedy chyba z pięć kawałków i odłożyliśmy krążek na półkę. W kwietniu podjęliśmy z Łajzolem decyzję, że premierę Jetlagz przesuwamy na jesień, więc postanowiliśmy wrócić do naszego projektu. Narzuciliśmy sobie dość szybkie tempo i reszta „Blackbooka” powstała w mniej więcej miesiąc.
Domyślam się, że nazwa „BlackBook” nie pojawia się tutaj przypadkowo...
Blackbook to zeszyt grafficiarski, ale trochę też pamiętnik, zbiór wspomnień, którego nie pokazuje się byle komu. Jest ważny w tym środowisku, bo można w nim znaleźć archiwalne obrazki swoich kolegów, malarzy, którzy już nie żyją lub mieszkają na zupełnie innym kontynencie. Zawiera on też pewne tajemnice: jak writer kiedyś szkicował, co rysował, pokazuje jego progres malarski czy podejście do graffiti przed laty. Mam kilka takich zeszytów, choć ten pierwszy gdzieś mi przepadł. Jednak tytułem płyty nie chcieliśmy bezpośrednio nawiązywać do graffiti. Nazwa materiału wybiega poza malowanie, mimo że sam materiał w dużej mierze graffiti jest poświęcony. To bardziej metafora przemijania.
Nagrywając materiał w takim klimacie, chciałeś odpocząć od brzmień, które dominują na produkcjach Jetlagz?
Trochę tak. W ostatnich latach byłem skupiony na zupełnie innych rzeczach niż, nazwijmy to umownie, nowojorski styl. Nagrywałem pod inne tempa niż 90 bpm i te kawałki często nie były oparte na samplach. Z czasem jednak zatęskniłem za klasycznym rapem i znów chciałem poczuć ten klimat. Nie wiem, kiedy ponownie wejdę do studia, by nagrać taki rap. W ostatnim czasie skupiałem się nad drugą płytą z Łajzolem i innych projektach. Gwarantuję, że w tym roku pojawi się od nas trochę wydawnictw. Nie będzie nudy.
Ale na „BlackBooku” tego newschoolu jednak trochę jest...
Eros nie lubi nawijać na nowszych rzeczach, a ja też go do tego specjalnie nie namawiam. Czuje się najlepiej w tym, co robi. Mamy momentami rozjazd stylistyczny, ale na płycie słychać, że między nami cały czas jest chemia. Zawsze znajdujemy złoty środek i pewien rodzaj bitów, które nam pasują. Tutaj nikt nie kręcił nosem pod muzykę, jaką wybraliśmy i – tym bardziej – nie zmuszał się do pisania. Wciąż posiadamy dużo wspólnych zajawek na muzykę, ale i sporo różnych muzycznych fascynacji. To jest fajne. Jako ciekawostkę powiem, że „No Name”, na podkładzie Folka, początkowo miał znaleźć się na płycie Jetlagz i to zdecydowanie słychać.
W utworze „Chcwg” słychać natomiast, że nie zgadzasz się z pewnymi zachowaniami, jakie obecnie praktykowane są na scenie rapowej.
W tym numerze nie chcę nikogo pouczać, przedstawiam tylko swój punkt widzenia. Niech każdy robi to, co chce. Ważne jest, by odejść z tego świata z czystym sumieniem. To kawałek o ludziach, którzy nie mają wartości i przywiązują zbyt dużą wagę do rzeczy materialnych. Trochę też opowiada o raperach, którzy za bardzo gonią za pieniędzmi. Nie ukrywam, że to też tęsknota za czasami, kiedy ta muzyka w Polsce nie była biznesem i żal do ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, jak ciężko było dojść do momentu, w którym polski rap jest dzisiaj. Pieniądze są fajne i bardzo potrzebne. Nie zazdroszczę żadnemu raperowi tego, ile ma hajsu na koncie i trzymam za wszystkich kciuki, ale nie można zapominać o przyjaźni, uczciwości i lojalności. Mam coraz częściej wrażenie, że rap stał się już tak dużym biznesem, że przyjaźń jest dziś drugorzędną sprawą.
Kiedyś było zupełnie na odwrót. My nie chcieliśmy pieniędzy z hip-hopu, bo niby czemu mielibyśmy je mieć? Nikt nam nie pokazał, że można na hip-hopie zarabiać. Był Liroy, ale nie czuliśmy się częścią tego, co on tworzył. Raper nie był kiedyś wymarzonym zawodem naszych rodziców. „Chcwg” nie jest utworem kierowanym do małolatów, bo nielojalne osoby znajdują się zarówno wśród młodych raperów, jak i wśród weteranów. Żadna grupa wiekowa nie jest gorsza czy lepsza. Każde pokolenie chce, by jego muzyka była inna od tej, którą robili poprzednicy. Chcą mieć swoje życie i swoje brzmienie. Ja to w pełni rozumiem. My też mieliśmy wyjebane na starszych, na rockmanów. Nasza muzyka także kiedyś była newschoolowa...

2 min

Czym dla ciebie jest hip-hop? Raperzy odpowiadają

Skity, które stworzyliście, też są objawem tęsknoty za starymi czasami?
Tego również nie planowaliśmy. Najlepsze płyty z dawnych lat kojarzą mi się ze skitami. Lubię np. naszą płytę Pólnoc-Centrum-Południe... Tak, tam były zajebiste muzyczne skity. (śmiech) Takie wstawki robią dobry klimat. Lubię słuchać albumów, na których nie ma kawałka po kawałku, jest coś, co daje pewnego rodzaju oddech. Wydaję mi się, że to buduje klimat i sprawia, że jesteś bliżej artysty.
Jeśli już wywołałeś temat PCP...
Nie ma szans na reaktywację tego kolektywu i jego powrót na scenę. Daję sobie nawet głowę uciąć, że nigdy już razem nie zagramy koncertu w pełnym składzie. Pomysły na ponowne wejście do studia oczywiście były, ale chyba tylko raz traktowałem te plany poważnie. Było to około 2006-2007 roku. PCP tylko wtedy miało rację bytu. Później już nigdy nie brałem tego na serio. Obecnie jest to zbyt odległy projekt, by do niego wrócić.
Kosi, reprezentant Jetlagz i JWP

Kosi

© Piotr Pytel

Wspominałeś wcześniej, że wracacie z Jetlagz. Jak oceniasz odbiór tego – bądź co bądź – nowego projektu?
Jestem zadowolony, bo sprzedaliśmy 5 tys. płyt, czyli cały nakład jaki przygotowaliśmy. Ponadto zagraliśmy kilka fajnych imprez. Udało nam się zebrać grono odbiorców, którzy na co dzień niekoniecznie słuchają JWP. Po koncertach i profilach na Instagramie widzę, że są to często zupełnie inne osoby, niż te, które przychodzą na koncerty JWP, choć do tych też oczywiście docieramy. Zebraliśmy dobre recenzje od ludzi z branży, a teledysk do „Roppongi Boys” otrzymał mnóstwo nagród. Czekamy na druga płytę, względem której nie mamy wielkich oczekiwań. Robimy ją z czystej zajawki. Uważam, że jesteśmy w dobrym momencie, by grono naszych słuchaczy się powiększyło. Na nowy album większość muzy dostarczyli Polacy. Jest jednak szansa, że pojawią się też ludzie z innych krajów. Mamy na oku fajnych producentów z różnych stron świata, choćby gościa z Houston, który zrobił dla nas ciekawy podkład. Nagraliśmy pod niego i... całość wyszła dość dziwnie. Nie idziemy w żadną konkretną stronę muzyczną i tekstową, nagrywamy po prostu numery, które są naszym zdaniem ciekawe. Spędzam naprawdę dużo czasu na szukanie muzyki. Początkowo brałem wręcz takie bity, które mi się nie podobały za pierwszym odsłuchem, bo były inne, dziwne. Nie chcieliśmy robić bangerów, tylko kawałki, które nie są hitami. Nagraliśmy około 30 tracków.
W klipie do utworu „Black Book” pokazałeś się w koszulce ze zdjęciem Leha. Uważasz, że słuchacze i raperzy trochę za szybko zapominają o zmarłych raperach?
Może i zapominają, bo teraz czas pędzi bardzo szybko. Ludzie nie mają, kiedy pochylić się nad śmiercią. Nie mam pojęcia, czy to źle. Leh i Chada zostawili po sobie tyle, że pozostaną w sercach niektórych ludzi już na zawsze. Śmierć Leha bardzo mnie zabolała. Kiedy go poznałem, to od razu wiedziałem, że to chłopak od nas, z mojej ekipy - była między nami chemia. Mimo tego, że nie spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, mieliśmy stały kontakt i czułem, że byliśmy mentalnymi braćmi, a był ode mnie przecież prawie dwa razy młodszy. Był nietuzinkowym, totalnie prawdziwym kolesiem, który nie miał parcia na szkło – on robił po prostu muzykę. Wiesz, to był mega wesoły chłopak, z którym świetnie spędzało się czas. W chuj mi go brakuje. Jestem przekonany, że jeszcze namieszałby na tej scenie. Byłem ostatnio w Trójmieście i go tam nie było... Smutna sprawa. Tęsknię za nim.
Steez, z którym jako Jetlagz polecieliście na Kubę, by - tu cytat z Instagrama - stworzyć wspólny projekt w ramach nowego albumu, powiedział jakiś czas temu, że dziś mało kto interesuje się korzeniami kultury hiphopowej. Też tak uważasz?
Dzisiejsze pokolenie nie zapomniało o starszym hip-hopie, ale nie ma ciekawości, by się nim jarać, ale to jest specyfika młodych ludzi! Gdybyś w 1995 roku wziął przeciętnego polskiego rapera i zapytał go o funkowe ekipy albo pierwsze rapowe załogi to nie wiedziałby, co ci ma powiedzieć. Słuchaliśmy tego, co ukazywało się w danej chwili: A Tribe Called Quest, Nasa, Biggiego, Black Moon. Dopiero później zaczęliśmy się w to zagłębiać, szukać muzyki sprzed lat, ale też przecież nie wszyscy tak do tego podchodzili. Gdy warszawscy raperzy mieli 20 lat to jarali się Havoc'iem i Prodigy'm z Mobb Deep. Byli niemalże takimi samymi newschoolowcami jak ci dzisiejsi. Też mieli wyjebane w starą szkołę. Wiem to po sobie. Kiedy zaczynałem wchodzić w rap, to startowałem od Beastie Boys i dopiero dużo później sięgałem po funk czy jazz. Na początku jarałem się rapem, który był na topie, rapem mainstreamowym.
I pewnie nieraz z muzyką Beastie Boys na słuchawkach chodziłeś na kultową warszawską miejscówkę, czyli stację kolejową WKD Śródmieście.
Tak, choć nie było to dla mnie najważniejsze miejsce w Stolicy związane z graffiti. Bardziej jedno z kilku gdzie można malować. To była specyficzna i klimatyczna miejscówka na mapie miasta. Szare lata 90. i postkomunistyczny obiekt, czyli można się domyślić, z jaką przestrzenią mieliśmy do czynienia. Błąkało się tam dużo heroinistów, panował brud i czuć było wyjątkowy smród. W zalegalizowaniu tej ściany pomógł chyba Sir i Ash, ale nie jestem pewien, więc nie chciałbym kogoś tu pominąć. Miło wspominam to, że malowaliśmy przy samych torach, a za nami jeździły cały czas pomalowane pociągi. Jednocześnie robiłem sobie na luzie ścianę i podziwiałem przejeżdżające obrazki. Można było się poczuć jak w Nowym Jorku. Pamiętam, że kręciliśmy tam później fragmenty klipu „Graffiti” Deluks – np. te ujęcie, w którym wiszę na semaforze. Chętnie też malowałem na szkolę 106 na Chomiczówce, gdzie na jamie w 1996 roku poznałem większość chłopaków tworzących ówczesną grafficiarską scenę w Wawie. Jeśli się nie mylę, to wtedy poznałem chyba nawet Erosa. Na pewno chwilę po tym jamie byliśmy już ziomalami. Z chęcią śmigałem również na „Wyścigi” czy na „Gandzię Bandzie". To były fajne miejsca i mam z nich wiele kozackich wspomnień, ale... wszystko to, co było kiedyś, bardzo idealizujemy.
Jakie emocje towarzyszyły ci podczas pierwszego malowania na pociągach?
To był taki miks ekscytacji, niepewności, strachu i poczucia wyjątkowości. Akcja odbyła się w 1995 roku, może w 1996, po jednej z imprez. Poszliśmy w kilkanaście osób. Byli tam chyba sami lepsi ode mnie writerzy – to była warszawska czołówka i goście, którzy jako pierwsi zaczęli malować w Stolicy. Nie ukrywam, że dzięki temu towarzyszyła mi lekka presja, ale czułem się bardziej wyróżniony niż sparaliżowany. Pamiętam, że malowali też z nami chłopaki z czeskiej Pragi, z DSK Crew. Była to moja pierwsza wycieczka na pociągi i zakończyła się niestety niepowodzeniem, bo musieliśmy uciekać i, siłą rzeczy, nie skończyłem obrazka. Mimo to czułem się bardzo ważny, że mogłem w takim gronie pójść na panele.
W książce „Graffiti Goes East” powiedziałeś: „myślę, że po latach doszedłem do takiego momentu, w którym graffiti jest dla mnie zupełnie oddzielną częścią życia. Nie czuję, by graffiti było nieodzownym elementem hip-hopu". Dalej tak uważasz?
Tak. To jest naprawdę bardzo złożony temat, który nadaję się na osobny wywiad, albo i pracę doktorską – może kiedyś taką napiszę... choć pewnie nie. (śmiech) Nie da się tego spłycić do kilku zdań, bo każdy ma inne podejście. Wyobraź sobie, że ja z Erosem – gościem, którego znam od wielu lat, razem malujemy i nagrywamy - mamy często inną wrażliwość estetyczną, jeśli chodzi o graffiti, a działamy razem i w ogóle nam to nie przeszkadza. Dzisiaj nie ma wspólnego mianownika dla czterech elementów. Mam wrażenie, że przedstawiciele każdego z nich działają osobno, te rzeczy dzieją się poza sobą. Hip-hop nie łączy nas tak bardzo, jak kiedyś. Poza tym, że ta kultura dała nam dużo wartościowych rzeczy: przyjaźnie, poczucie wspólnoty, to też trochę ograniczała, zamykała w pewnych ramach. Niektórzy myśleli, że prawdziwe graffiti jest tylko wtedy, gdy są strzałki, bąbelki, literki 3d, postaci w kapturach i te inne rzeczy, które kojarzą nam się z nowojorskim stylem z lat 80. Dla mnie graffiti może być bardziej abstrakcyjne mniej dosłowne, może bardziej przypominać prace np. Joana Miró niż amerykański wild style. Tylko widzisz, musiałem do tego dojrzeć. Kiedyś byłem bardziej radykalny, traktowałem to wszystko na poważnie, teraz mam więcej dystansu co nie oznacza, że nie robię tego serio. Nie mam w sobie już tyle pokładu młodzieńczego buntu i dziś mniej interesuje mnie malowanie kolejek niż kiedyś. Choć ostatnio udało mi się przeprowadzić akcję na pociągach.
Pytam o to, bo Seen w serialu „The Rise of Graffiti Writing” powiedział, że cztery elementy zostały trochę połączone na siłę na potrzeby filmu Style Wars. Chodziło o to, by lepiej go sprzedać do Europy.
Znam tę teorię. Myślę, że to może być prawda, bo np. w Polsce środowisko malarzy też nie było do końca kompatybilne z raperami. Znam się z tymi ludźmi do dziś i widzę dużą różnicę między środowiskami. Mogę ci bez problemu przytoczyć kilka imion, które na pierwszy rzut oka nie wyglądały na hiphopowców i słuchali innych rzeczy: punk-rocka, elektroniki, ale z chęcią sięgali także po rap. Pewne jest to, że środowisko raperów i writerów było zupełnie inne, ale mimo to potrafili ze sobą współpracować. Malarze robili przecież okładki raperom. Nie było nas tak wielu, więc wszyscy się znali i przybijali sobie piątki w klubach. Każdy z reprezentantów czterech elementów miał swój świat i nim żył. Środowiska się przenikały, ale działały oddzielnie. Nie sądzę, by b-boye powiedzieli ci dziś, że mieli w latach 90. duże wsparcie od raperów. MC's jako pierwsi zaczęli zarabiać pieniądze i poszli w zupełnie inną stronę. Pamiętam, że była nawet taka „sympatyczna beka” z raperów. Oni zawsze chcieli logóweczki, okładeczki, a nigdy nie mieli na to kasy. Jednocześnie zarabiali hajs z koncertów. (śmiech) Podsumowując: hip-hop tworzyli wtedy zupełnie różni ludzie, którzy, tak naprawdę, często słuchali nawet innej muzyki niż rap.
Kosi, reprezentant Jetlagz i JWP

Kosi

© Piotr Pytel

Na pierwszych imprezach hiphopowych w Warszawie też przecież leciała różna muzyka...
Totalnie różna! Można było usłyszeć Beastie Boys, House of Pain, ale i bardziej gitarowe rzeczy, a nawet techno. Środowisko dopiero się rodziło, więc organizatorzy imprez, przygotowywali coś dla grunge'owców, skejtów, punkowców, ludzi słuchających techno i hiphopowców. W latach 1992-1993 można było spotkać tam naprawdę różnych freaków. Dopiero później te kultury zaczęły się rozrastać i z czasem hiphopowcy „dorobili się” własnych imprez.