Działasz na muzycznej scenie od ponad 15 lat, ale lepiej jak teraz chyba nigdy u ciebie nie było. Grasz koncerty na stadionach, produkujesz przebojowe single i płyty.
Kuba Galiński, producent muzyczny: To prawda, że zawsze chciałem być w tym miejscu, w którym jestem teraz i robić to, co robię. Do tego właśnie dążyłem, patrząc wcześniej na kolegów trochę z zazdrością i myślą, że kiedyś też mi się uda. Jestem dzisiaj bardzo wdzięczny za to, że tak się stało i że realizuję się jako producent. Bo to działa. Okazuje się, że muzyka, którą produkuję, oddziaływuje na ludzi. A o to przecież chodzi.
Wróćmy jednak do początków. Pochodzisz z Kielc, a wylądowałeś w Warszawie.
Miałem być w Katowicach, bo po maturze celowałem tam w Akademię Muzyczną. Bardzo chciałem kształcić się muzycznie, w kierunku jazzu. Nie dostałem się jednak na nią. Ale że zdawałem równolegle do Warszawy, na Bednarską i tam mnie przyjęli, spakowałem się i przeprowadziłem do stolicy. Zamieszkałem z kumplami, zacząłem chodzić do szkoły muzycznej II stopnia.
Dlaczego jazz?
Bo zawsze chciałem być jazzmanem. Chciałem grać jazz na fortepianie, bo uważałem, że inne style muzyczne to jest totalna słabizna. Słuchałem bardzo dużo i różnej muzyki. Rapu, metalu, techno. Byłem w stanie w tym wszystkim znaleźć coś dla siebie, jakąś dobrą energię. Ale kiedy byłem w klasie maturalnej, to najwięcej frajdy dawał mi jazz. W Kielcach miałem ekipę, z którą organizowaliśmy sobie jamy. Był też festiwal Fama, na którym byliśmy z zespołem na warsztatach. Chciałem to kontynuować, ucząc się u najlepszych. W Katowicach się nie udało, ale Warszawa miała być moja.
I jak ci poszło?
Koledzy na miejscu w Warszawie pokazali mi trochę inny styl muzyczny niż ten, którego chciałem się uczyć. (śmiech) I jakiś czas później zostawiłem szkołę, a poszedłem w stronę zabawy i grania. (śmiech)
Czyli Warszawa cię zepsuła.
Nie powiedziałbym, że zepsuła. Pokazała mi coś, co mi się bardziej podobało.
Co dokładnie?
Zobaczyłem na żywo kilka fajnych zespołów. Chodziłem na jamy do Mono, gdzie grali warszawscy muzycy i totalnie się tym zajarałem. Jazz, przez swoich mistrzów, do których nie mogłem się równać, miał w sobie coś fascynującego, ale i nieosiągalnego. A to, co zobaczyłem w Warszawie na jamach funkowych, wydawało mi się bardzo bliskie. Jak doświadczyłem tego na żywo, to zachorowałem. Wow, jak to brzmiało, jak oni grali. Też tak chciałem!
Jak z tych funkowych jamów trafiłeś do Jazzboy Records [wydawca płyt m.in. Ani Dąbrowskiej, Korteza i Kaśki Sochackiej], gdzie zacząłeś pracować przy pierwszych poważnych rzeczach?
Na jamach poznałem Michała „Foxa” Króla, który pewnego dnia zaproponował mi zastępstwo. U Ani Dąbrowskiej, która po płycie „Kilka historii na ten sam temat”, formowała nowy zespół. Poszedłem więc za niego na próbę i tam się z ekipą Jazzboya poznaliśmy. Chociaż…
Tak?
Nie wiem, czy powinienem to mówić. (śmiech)
Dawaj.
Fox, którego miałem zastąpić, nikomu nie powiedział, że tam będę. Nikt nie wiedział, co tam robię. Ja rozkładam klawisze, a oni pytają, o co chodzi. (śmiech)
Dobre!
Ale zagrałem, przyszedł Uzek [Paweł Jóźwicki – założyciel Jazzboy Records] i jakoś im się to spodobało. Przybiliśmy pionę, polubiliśmy się, poszło.
Warto się lubić, współpracując ze sobą w studiu, czy wystarczy być dobrym w tym, co się robi?
Zależy. Bo jeżeli potrzebujesz muzyka, który ma ci wykonać od A do Z jakąś pracę, to zdecydowanie wystarczy, że ją świetnie wykona. Ale jeśli szukasz kogoś, z kim będziesz spędzał czas, tworzył zespół, to wiadomo, że tu trzeba być zgraną ekipą, w której lubicie spędzasz czas i jeszcze lubicie się nawzajem.
Ty zbiłeś piątki, zostałeś w Jazzboyu na dłużej.
Jazzboy właściwie wtedy zaczynał. Pamiętam, że jakieś rzeczy nagrywane były jeszcze na chacie u Bogdana Kondrackiego [producenta, który odpowiadał wtedy za brzmienie m.in. płyt Smolika, Moniki Brodki czy Ani Dąbrowskiej], ale to był ostatni moment, bo wszyscy przenosili już do tego słynnego pomarańczowego domu, w którym zaczął działać Jazzboy. Jako label i studio.
To był przełom w twojej muzycznej przygodzie?
To i poznanie Bogdana. U niego po raz pierwszy zobaczyłem, jak tak naprawdę robi się muzę. To było dla mnie coś fascynującego: siedział, coś tam dłubał na kompie, a potem wychodziły z tego hity do radia. Wow!
Miałeś wtedy jakiś pomysł na siebie? Chciałeś być muzykiem sesyjnym, może już producentem?
Muzykiem sesyjnym, dobrze to nazwałeś. Chciałem po prostu grać z różnymi zespołami. Jarałem się wtedy umiejętnościami i techniką gry niż samym robieniem muzy, dlatego byłem bardzo szczęśliwy, gdy dostałem propozycję grania z Anką. W ten sposób mogłem realizować swoje marzenie bycia takim „sidemanem”. Potem dopiero, gdy zobaczyłem, jak Bogdan pracuje w studiu, bo nie wiedziałem tego wcześniej, to stało się to moją kolejną, wielką zajawką.
Nie widziałeś wcześniej producenta muzycznego przy pracy?
Nie. Nie wiedziałem, jak produkuje się muzykę, bo mnie to wcześniej w ogóle nie interesowało. Ja chciałem tylko grać i na tym się skupiałem.
Co dalej?
Uzek udostępniał mi w Jazzboyu studio po nocach, kiedy Bogdan akurat w nim nie pracował. Przychodziłem więc tam, a jak złapałem jeszcze Bogdana, to podpytywałem go o różne rzeczy, o obsługę programów i tak dalej. On też był bardzo w tym pomocny. Do dzisiaj używam niektórych patentów, których od niego się nauczyłem. Siedziałem więc tak po nocach i nagrywałem, próbowałem różnych rzeczy. Coraz więcej wiedzy nabywałem przez samodzielną pracę.
I kiedy poczułeś, że możesz robić to, co Bogdan, ale już bez jego pomocy?
W moim przypadku było trochę inaczej. Nie było takiego momentu, że coś poczułem, tylko pewnego dnia pojawił się temat Ani Wyszkoni. Ona była wtedy po zespole Łzy, na topie, i robiła płytę w Jazzboyu. Padła wtedy propozycja, że zrobimy jej album razem z Bogdanem, po połowie. To była moja pierwsza duża rzecz.
Jak ją wspominasz?
Świetnie. Nie mieliśmy przy tej płycie założenia, że skoro to Ania Wyszkoni, to ten materiał musi brzmieć tak i tak. Nie. Była tam totalna wolność i robienie muzy bez ograniczeń. Przy tym materiale pracowali fantastyczni ludzie – m.in. Marcin Ulanowski, Mariusz „Marian” Wróblewski, Tomek Duda, Dominik Trębski – czyli skład, którego można było zazdrościć. Tym sposobem udało nam się zrobić płytę, z której wszyscy byli mega zadowoleni. Tam było bardzo dużo singli, totalny sukces.
Przełożył się on na twoją większą rozpoznawalność w środowisku?
Myślę, że stało się to bardziej po pierwszej rzeczy, którą zrobiłem już sam, czyli po płycie Ani Rusowicz „Mój bigbit”. To był taki czas, kiedy zacząłem śmielej działać w pojedynkę.
Jak Ania Rusowicz na ciebie trafiła?
Przez Cichego, gitarzystę, który znał się ze mną i Anką. Ania chciała nagrać swoją pierwszą płytę, a ja byłem totalnie zajarany retro stylistyką. Do dzisiaj jestem, ale wtedy byłem znacznie bardziej. Płyta bardzo się spodobała, potem przyszły Fryderyki, sukcesy, klepanie po plecach. Ale wcześniej ten album, stary, cały mi się wywalił. Ja go prawie straciłem!
Jak to?
Miałem już całą płytę nagraną, z wszystkimi instrumentami, ale pewnego dnia przepinałem dyski w komputerze i jeden z nich mi się najpierw zawiesił, a chwilę potem padł. A nie było żadnego backupu! Straciłem więc wszystko, zostały mi same empetrójki.
I co się w takiej sytuacji robi?
Dzwoni do Ani Rusowicz i mówi, co się stało. Ale ona na początku mi nie wierzyła, trzeba było ją przekonywać, że niestety to prawda. Skończyło się tym, że musieliśmy znowu wejść do studia, na dwa tygodnie z całym zespołem, i nagrać ten materiał od nowa.
Zespół nie mógł być zachwycony.
Zespół, wiadomo, był tym przerażony, ale nie mieliśmy wtedy czasu, żeby się denerwować. Trzeba było działać.
To była najbardziej ekstremalna sytuacja w twoim dorobku producenta?
Myślę, że tak. Później nie miałem już podobnie ekstremalnych sytuacji. Coś tam po drodze pewnie się nie zapisywało, ale to były już mniejsze i pojedyncze przypadki. One jednak do tej akcji z Anką nie mają w ogóle podjazdu.
Sprzęty też się zmieniły na przestrzeni lat.
Przede wszystkim autosave'y! One są zbawienne dla producentów, którzy nie robią backupów. Czyli dla mnie. (śmiech)
Technologia na pewno pomaga, pytanie na ile właściwie ty jesteś cyfrowy?
Ja jestem bardzo analogowym producentem. Próbuję co prawda wszystkich tych nowoczesnych rozwiązań, cały czas staram się wiedzieć, co się pojawia, jakie są nowe możliwości. Ale nie, nie umiem tak wejść w to na sto procent. Ja jednak bardzo klasycznie podchodzę do pracy. Najpierw klawisze, gram sobie partię, potem biorę gitarę, basówkę, wymyślam perkusję. Raczej w ten klasyczny sposób. Czasami uda mi się jakiś fajny, nowy myk znaleźć, ale on wynika bardziej z mojej gry niż z jakichś tam zabiegów myszką.
Czyli to nie jest tak, że przychodzą do ciebie artyści i oczekują, że będziesz znał wszystkie technologiczne nowinki ze studia?
Oni są zazwyczaj na mnie bardzo otwarci. To nie jest tak, że przychodzą i mówią mi: rób tak albo tak. Nie przypominam sobie takiej sytuacji. Ufam, że jeżeli ktoś jest mną zainteresowany to wie, jak pracuję i wie, że robię to po swojemu.
Z drugiej strony są producenci, którzy nie potrafią, tak jak ty, chwycić za basówkę czy perkusję.
Ja myślę, że dzisiaj producenci naprawdę nie muszą mieć umiejętności muzycznych. Ale to w niczym nie przeszkadza, bo i tak są w stanie wyprodukować świetny materiał. Umiejętność muzyczna, np. granie na klawiszach, to jest tylko jedno z narzędzi. Podobnie jak umiejętność operowania programem, z którego ktoś jest w stanie wydobyć zajebistą melodię czy zajebisty motyw. To działa tak samo, jak ta moja umiejętność analogowego grania na klawiszu. Kiedy oglądam na YouTube małolatów, którzy grają na jakichś MPC-tkach albo Abletonie tworzą partie w pięć minut, to wiem, że ja bym czegoś takiego nie stworzył na klawiaturze. Bo to są partie ewidentnie robione w inny sposób.
Widzisz to i co myślisz?
Ale zajebiste!
Ale zajebiste i sam próbujesz?
Oczywiście, że próbuję. Ale to jest dla mnie bardziej inspiracja. Tak jak wspomniałem wcześniej, staram się być na bieżąco, ale jednak mam swój styl i rytm pracy.
Masz przede wszystkim swoje studio.
Studio to chyba nie jest dobre określenie. Mam swoją pracownię. Pracownię bez okna.
Tytułujesz ją: Piwnica u Galińskiego. Dużo spędzasz w niej czasu?
Ostatnio nie, bo zacząłem prowadzić ułożone życie. Staram się więc pracować w typowych godzinach pracy, żeby mieć też swoje życie z rodziną.
Bo wcześniej, jak rozumiem, były to głównie nocki.
Spałem do 16, wieczorami szedłem coś zjeść, a potem wracałem do studia. Ale to były czasy, których już nie biorę pod uwagę, chociaż one, wiadomo, mocno mnie ukształtowały.
No jasne, jak śpiewa Mrozu, wszystko było po coś.
Potem poznałem swoją żonę, która pracowała w biurze i chciałem się z nią po prostu widywać. Dlatego zacząłem pracować w takich samych godzinach, co ona. Kończyłem pracę o godzinie 17 i mieliśmy czas dla siebie.
Nie było ci ciężko się przestawić?
Ciągnęło mnie oczywiście, żeby coś porobić poza ustalonymi godzinami, bo tu pojawił się jakiś pomysł, tam czegoś się nauczyłem, ale powiedziałem sobie: nie, zrobisz to jutro. Przecież nie musi się teraz zatrzymywać cały świat, bo ja tak chcę.
Jak urządziłeś sobie tę piwnicę?
Jest jak w chacie. Mam kanapę, są jakieś fajne plakaty, które dostałem od kumpla, które też robią robotę. Jest kawka, herbata i zioła do picia, całkiem przyjemnie. Mimo tego, że w piwnicy jest cały czas ciemno i nie widać, co się dzieje na zewnątrz. Często z niej wychodzę i jestem mile zaskoczony, jakie świat ma ładne kolory.
Artystki nie boją się tam do ciebie schodzić? Wiedzą, co je czeka?
Wszyscy są jakoś tak podekscytowani, że schodzą do piwnicy. Serio. Bardzo często słyszę, jak wysiadają ze swoich Lexusów i Mercedesów, a potem mówią: o, piwnica, fajnie.
Spotykasz się w piwnicy z sanah, pijecie sobie kawkę nie na wynos, a na miejscu, i piosenki robią się same?
Powiem ci, że z sanah jest inaczej niż z innymi. Ona wpada, nagrywa wokal i ucieka. A ja zostaję z muzą, próbuję jej coś zaproponować, po czym wysyłam to do niej, a ona mówi, że super, wspaniale. Albo że woli inaczej i wtedy kombinuję dalej.
Często jest tak, że artyści mi ufają. I zostawiają mnie ze swoją muzyką. Ja też tak wolę. Jeżeli jest ktoś, kto wisi mi cały czas na na plecach, to ja wtedy mam trochę związane ręce. A jednak, żeby zrobić coś fajnego, to potrzebna jest mi przestrzeni. Mówiąc w skrócie – jeśli przychodzisz do mnie i chcesz, żebym coś ci zaproponował, to daj mi szansę coś zaproponować. Takie mam podejście.
I jak już robisz w ten sposób numer, to musisz chwilę z nim pobyć, osłuchać, oswoić?
Z tym jest różnie. Bo są piosenki, które powstają na pstryknięcie, ale są też takie, które wymagają 14 wersji.
Jakie?
Kolega już mówił o tym w wywiadach. (śmiech)
Kolega Dawid Podsiadło.
Tak. Nasz „WiRUS” miał czternaście wersji.
A jak to się stało, że na czternastej poprzestaliście?
Wróciliśmy do pierwszej. (śmiech)
Dobrze, że była na dysku.
Jak wróciliśmy do tego, co było na początku, to ta pierwsza wersja nam mocno wjechała. I tak już zostało.
9 min
Dawid Podsiadło: "Matylda" i sesja akustyczna w górach
Zobacz film z wyjątkowej sesji Dawida Podsiadło w górach
Co dla ciebie, jako producenta, jest najważniejsze przy pracy nad nową piosenką?
Dla mnie najważniejsza jest przestrzeń, którą daje mi artysta oraz motyw danego utworu. Wiesz, jaka ta piosenka jest. Typu stylistyka. Ja muszę to złapać. Weźmy numer „Kolońska i szlugi” sanah – bardzo udana piosenka! A zrobiłem ją w domu, w sypialni. I potem było bardzo mało zmian w tym numerze. Zaczęło się od tego, że miałem trochę wolnego czasu, bawiłem się bitem. Dopiero potem sanah dograła do tego melodię. To też wygodny dla mnie model pracy. Z Mrozem, inny przykład, też zrobiliśmy w ten sposób piosenkę „Galacticos”. Łukasz dostał ode mnie bit, od którego wyszliśmy. Moim zdaniem to jest dobry mix. Kiedy ja wysyłam zalążek swojego pomysłu i ktoś to łyka, a potem do tego dogrywa.
A wkurza cię, kiedy wysyłasz komuś bit, a ten ktoś przez dwa dni później się nie odzywa?
Nie no, jasne. Myślę wtedy o tym przez cały czas. Chciałbym, żeby ten ktoś się odezwał, żeby powiedział „nie” albo „tak”. Bo takie zwlekanie bywa męczące.
Rozmawiałem z producentami, którzy robili płyty producenckie. Każdy powtarza: nigdy więcej. Bo najgorsze było to wyciąganie zwrotek od innych artystów.
Kiedy zaczynam się niecierpliwić, pytam. Wysyłam smsa: „no i co?”. Myślę, że w ten sposób pomagam nawet niektórym. Jeżeli na przykład ktoś się nie odzywa parę dni, nie daje żadnego feedbacku, to ja jestem pewien, że mój pomysł się nie podoba, tylko nie wie, jak mi to powiedzieć. Dlatego moje pytanie może mu w tym pomóc. Bo nie robię tego z czystej upierdliwości, żeby w ten sposób kogoś zamęczyć, zajechać, ale żeby przyspieszyć działanie. Jeżeli, załóżmy, tobie coś mojego się nie spodoba, to po prostu mi o tym powiedz, podamy sobie ręce i każdy pójdzie w swoją stronę. Po co to przeciągać? Nikomu to nie jest potrzebne.
Co się dzieje w takim razie z bitem, który komuś wysłałeś, ale nie został wykorzystany? Trafia później do recyklingu czy masz jakąś specjalną szufladę, w której czeka na drugą szansę?
Czasami te bity leżą sobie, czekają na kogoś innego, czasami zapominam o nich całkiem. Z nimi też bywa różnie. Nie mam jakiejś jednej szuflady, do której je odkładam. Daję im czas. A jak trzeba, to do nich wracam.
W codziennej pracy jesteś osobą poukładaną? Prowadzisz kalendarz Google?
Mam w pracowni tablicę korkową. I jak jest na niej kilka podmiotów, to wtedy mam przy nich różne karteczki.
W pełni analogowo. Ale artyści nie przepychają się w drzwiach, nie umawiasz się z kilkoma na jedną godzinę?
Nie. (śmiech) Powiem więcej – kiedy robię z kimś całą płytę, to poświęcam mu się wtedy najmocniej.
Tak było na pewno z Dawidem i jego „Latami dwudziestymi”. Ty byłeś zaskoczony tym, że weszliście do studia i zaczęliście robić tę płytę razem?
Nie liczyłem na to w ogóle. Nie spodziewałem się, że tak będzie. Miałem nawet swoje typy odnośnie tego, kto będzie producentem jego kolejnej płyty. Dlatego tym bardziej byłem szczęśliwy, że jednak wypadło na mnie. Choć muszę powiedzieć, że jednocześnie byłem tym totalnie przerażony. Poprzeczka oczekiwań po „Małomiasteczkowym” była zawieszona bardzo wysoko. Moje oczekiwania względem siebie też były spore. Ciężko mi było wtedy dojść do takiego punktu, że jestem zadowolony z czegoś, co robię. Cały czas myślałem, że mogę lepiej.
Ale miałeś już przecież drugiego Fryderyka dla najlepszego producenta.
OK, fajnie, ale ja przecież nie gram Fryderykami, tylko palcami. I swoją głową.
Drugi Fryderyk był potwierdzeniem tego, że robisz to dobrze.
To na pewno. Trochę mnie to połechtało, nie powiem, ale dla mnie ważniejsze od nagród jest robienie dobrej muzyki, z której potem mogę być dumny. To jest prawdziwe wyzwanie. Żeby wyjść po nagraniu płyty z podniesioną głową. Dlatego na samym początku nagrywania z Dawidem, ja w swojej głowie widziałem koniec. Nakręcałem się, że nie, że to się nie uda, że wyjdzie chujowo. Ale za chwilę z takiego myślenia wyszedłem.
Dawid przyszedł i powiedział: pracowałeś z sanah, fajnie wyszło, zróbmy coś razem?
Nie, takiej rozmowy nie było. My przez ostatnie dwa-trzy przede wszystkim dużo ze sobą graliśmy. Zrobiliśmy wspólnie z Dawidem sporo wersji piosenek, bo była trasa Małomiasteczkowa, była Leśna Muzyka, pojawiały się nowe aranże. Przez ten czas starałem się wyrywać do nowych pomysłów. Mamy przez to ze sobą fajny muzyczny, ale też kumpelski lot, i któregoś dnia Dawid przyszedł do mnie z jedną nową piosenką, by stestować, co się wydarzy. To był „Post”. I zrobiliśmy go dosyć szybko. Złapaliśmy to. Ten bit, ten kolor.
Ta piosenka miała już wtedy tekst?
Tak, miała. To była piosenka, którą Dawid zaczął robić w domu.
Pytam o to, bo jestem ciekaw, na ile dla ciebie, jako producenta, ważne jest, by piosenka, nad którą pracujesz, miała już słowa?
Bardzo! Co prawda rzadko na takim etapie zdarza się, by tekst był już gotowy, ale słowa są najważniejsze. To jest podstawa. Jeśli masz dobry tekst i dobrą melodię, produkcja ma tu już drugorzędne znacznie. Ona może być jakakolwiek. Nowoczesna, oldskulowa, nie ma znaczenia. Słuchacz i tak będzie się utożsamiał ze słowami.
Wróćmy do Dawida. Zaczęliście od „Postu”.
Tak. Skończyliśmy „Post” i tym sposobem zaczęliśmy robić następne piosenki. Bo na początku nie było mowy o tym, że robimy całą płytę. Po prostu po jednym kawałku siedliśmy do kolejnego. To jakoś samo się potoczyło.
Tobie przyświecał przy tym jakiś muzyczny cel? Chciałeś ze swej strony, by te piosenki były…?
Chcieliśmy, żeby to była płyta taneczna. Mieliśmy dużo wolnych kawałków i nagle stwierdziliśmy, że jest ich zbyt wiele, że musimy przyspieszyć. Wzięliśmy na warsztat „WiRUSa”, którego Dawid też przyniósł z domu. I w tym kierunku zaczęliśmy działać. Powstawały szybkie numery i totalnie mieliśmy na nie zajawę. Tańczyliśmy w studiu! Totalne szaleństwo, podjarka, czuliśmy, że tego chcemy.
Bardzo bym się zdziwił, gdybyście po trasie Małomiasteczkowej, po stadionach, zrobili płytę do słuchania w kącie.
My robiliśmy te piosenki, kiedy była jeszcze pandemia, nie było koncertów. Dlatego chcieliśmy trochę odwrócić tę sytuację, że jak wrócimy do koncertowania, to zrobimy wielką imprezę. Słuchaliśmy wtedy LCD Soundsystem, Caribou, klubowych rzeczy. To nas mocno pociągało. Choć nie zapominajmy, że połowa płyty jest jednak wolniejsza.
Co teraz czujesz na koncertach, kiedy widzisz, jak ludzie przyjmują wasze piosenki?
Spełnienie. Wyciągam słuchawkę z ucha, żeby posłuchać, jak ludzie śpiewają, bawią się. Żeby zobaczyć, że o to nam chodziło. My też w studiu tańczyliśmy, skakaliśmy, więc jeżeli ludzie słuchając tych piosenek mają to samo, to dociera do mnie, że się udało.
A robiąc to, co robisz, czujesz w ogóle, żebyś pracował?
Totalnie jestem za to wdzięczny losowi, że nie. Mam teraz to szczęście, że nie czuję, żebym pracował.
2 min
Za kulisami koncertu Red Bull Music Presents: Dawid Podsiadło Gra
Zobacz, co się działo na koncercie Red Bull Music Presents: Dawid Podsiadło Gra.
***
Od rana przerzuciłeś już tonę papierów? A może przerzuciłeś tonę węgla :) ? Czy nie nadszedł moment na przerwę? Sprawdźmy, czy nie potrzebujesz zimnej puszki Red Bulla, która ożywia ciało i umysł.Zagraj w grę i zamów sobie skrzydła do pracy. A potem leć z drugą połową dnia i niech Red Bull doda Ci skrzyyydeł!