Peja + RPS Band na Red Bull Music Stage
© Zuza Chałupniczak Photo
Muzyka

Peja: Nigdy nie oderwę się od hiphopowych korzeni

„Big Shug, Jeru the Damaja, Edo.G, AZ, Onyx, Chi Ali, Smooth da Hustler – mało?”, pyta nas Peja. A my przysłuchujemy się jego „Czarnemu albumowi” i wspomnieniom ze Stanów.
Autor: Marcin Misztalski
Przeczytasz w 13 minPublished on
Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie przecięcia się z amerykańskimi artystami?
Peja: Pierwszy moment, jaki przychodzi mi do głowy, to sytuacja z Ice-T – w 2008 roku, w Europa Club na Brooklynie. W piątek byłem na koncercie jako gość i trochę popiłem z Erniem-C i całą ekipą na backstage'u. Za scenę udało mi się dostać, bo rozmawiałem z – bodajże – Sean E Seanem o rapie z Los Angeles. W pewnym momencie zapytał mnie, czy nie jestem przypadkiem od nich z South Central. Zaprosił mnie z całą brygadą na tył sceny i tam zaczęła się poważna impreza. (śmiech) Przypomniałem Erniemu-C, jak kiedyś tak przypie*dolił w Trójmieście typowi, a ten przeleciał przez cały bar. Wielki gość przyjął na mordę strzał od tak niepozornego kolesia i się rozłożył. Rozpisywała się wtedy na ten temat nawet lokalna prasa. Pamiętam, że Ice-T już miał wchodzić na scenę, ale musiał wrócić po coś na backstage. Zobaczył mnie tam, jak leję sobie wódą po butach i powiedział, żebym trochę wyluzował, bo przestaję ogarniać. Pomyślałem, że to lekki przypał, że spotykam go po tylu latach od koncertu w Polsce, a naje*ałem się do tego stopnia, że musiał mnie upomnieć... Ale cóż, każdemu się w życiu zdarzyło nalać obok szkła. (śmiech)
Wcześniej dostałem od nich propozycję, bym w sobotę wystąpił na scenie i wykonał z Ice-T i Body Count „Cop Killera”. Na drugi dzień wchodzę do klubu, patrzą na mnie i po chwili pytają: „To ty jesteś tym samym gościem, który wczoraj tak imprezował? Co się takiego stało, że dziś widzimy zupełnie innego kolesia”? Odpowiedziałem, że wczoraj to ja się bawiłem i mogłem sobie lać po butach, a dzisiaj jestem w pracy, więc zachowuję się tak, jak trzeba. „Ooo, big reeeespect” – usłyszałem w zamian.
Następną historię proszę.
Mam kilka anegdot związanych z Keithem Murrayem, który grał w Poznaniu na „RPS Club Meeting Vol.1”. Pierwszą usłyszałem od mojego ziomka, człowieka o wielu talentach - Arka Namysłowskiego, który po tej właśnie imprezie odwoził Keitha i jego menedżera do Berlina. Jadąc autostradą w stronę Niemiec, Keith nagle się przebudził i wydał z siebie... dziwny dźwięk. Takie trochę chrząkanie, a trochę krzyk, ale jechali dalej. Po 15-20 minutach sytuacja się powtarza i słychać kolejne chrząknięcia. Arek wymownie popatrzył na menedżera, a ten szybko wyjaśnił pomruk Keitha: „McDonald’s”. (śmiech) Śmieszna sytuacja miała też miejsce, gdy jeździliśmy po Poznaniu i cały czas wku*wiałem go tym, że kaszlałem, nie zasłaniając ust. Pamiętam, że bardzo go to irytowało. (śmiech) Nie robiłem tego złośliwie, po prostu nie mam wyrobionego odruchu zasłaniania ust. Muszę jeszcze wspomnieć o próbie przed koncertem. Wjechałem na nią bardzo rozbudzony, na pełnej zajawce i leciałem swoje zwrotki. Keith to zobaczył i powiedział: „Jesteś raperem”! Od razu dodało mi to skrzydeł i poczułem się dumny, ale po chwili dodał: „Jesteś raperem, ale to ja jestem MC”. (śmiech) Pamiętam, że spóźnił się na ten koncert, ludzie nie mogli się go doczekać. Tym razem to on mnie trochę wku*wił przez tę obsuwę, ale na takiego wesołka nie można się wkurzać zbyt długo. Chwilę później rozpie*dolił publiczność tak energetyczny koncertem, że aż trudno sobie wyobrazić jego szamański bełkot, gdy sunął po autostradzie. (śmiech)
Najśmieszniejsza sytuacja miała jednak miejsce w jakiejś kafejce, gdzie zamawialiśmy coś do jedzenia. Murray zażyczył sobie jabłko dla ziomka, który został w hotelu. Nie byłoby w tym nic śmiesznego, gdyby nie fakt, iż przysłuchiwał się naszej rozmowie mój kolega, który spędził 20 lat w Stanach i płynnie nawijał z miejscowymi na niejednej dzielni. Gdy już wszystko ogarnęliśmy przy kasie i Keith Murray zawinął upragnione jabłko, kolega powiedział: „Jak ty się właściwie z nim dogadałeś? Przecież ja nie zrozumiałem z tego, co on mówił, ani słowa. Zapie*dalał jakimś strasznym Brooklynem. Nic nie skumałem”. A ja – typek, który nauczył się jako tako angielskiego, słuchając rapu i oglądając filmy – odpowiedziałem: „Keith chciał owoce, bo jego ziomeczek jest taki bardziej eko. Chciał, bym ogarnął mu jakieś jabłko i jeszcze parę innych rzeczy”. Kompletnie nas to ubawiło, bo przecież to ja powinienem stać tam i pytać, o czym oni gadają. Do dziś wspominam to ze śmiechem.
Jak reagujesz na propsy od raperów ze Stanów?
Wiem, o co ci chodzi. Czasami może się wydawać, że oni propsują gości, z którymi współpracują tak trochę na siłę, z obowiązku wynikającej współpracy. Ja jednak uważam, że na ten props należy sobie zapracować. Może teraz tak jest, że artyści ze Stanów nie sprawdzają, do kogo się dogrywają, biorą szmal i tyle. Ja nagrywam z nimi od dłuższego czasu i zacząłem to robić w czasach, kiedy liczyły się jeszcze umiejętności i jakiś dorobek. Propsy od nich przez długi czas budowały moje poczucie wartości, bo to najważniejsze propsy, jakie można otrzymać za swój rap. Więc wiesz, jak mi jakiś gówniarz pisze na stronie, że jestem ch*ja warty, albo pomijają mnie w jakiś zestawieniach... No to spoko! Później widzę wiadomość od Kool G Rapa, który prosi, bym do niego oddzwonił, czy wiadomość od Smoothe Da Hustlera, z którym mam kawałek na najnowszym albumie. Później sobie nawijam: „Synku, jestem w budynku na innym levelu”, jak to mawiał swego czasu Gural. W tej chwili doszedłem do takiego poziomu, że ja już najczęściej nie płacę za te zwrotki, ale to nie oznacza, że stawiam się z nimi na równi. Nie. Zawsze będę z nimi rozmawiał z pozycji fana. Cieszą mnie takie wspólne utwory, ale cieszą też drobiazgi, jak przykładowo to, że Chuck D polubi mój komentarz na Instagramie, a Spike Lee coś mi odpowie.
Wiem, o czym mówisz. Miałem kilka takich sytuacji. Najbardziej w głowie utkwił mi moment, kiedy siedziałem sobie w Paryżu z widokiem na wieżę Eiffla, a tu powiadomienie, że Freeman z IAM zaczął mnie obserwować na Insta. Mała rzecz, ale jednak robi dzień.
Oni przeglądają profile i widzą, kto jest hip-hop headem, a kto zwykłym dzbanem. Bardzo doceniają, że ktoś wciąż ich słucha, docenia i szanuje wkład w rozwój muzyki. Dla wielu prawdziwa sztuka kompletnie się dziś nie liczy, bo większość ludzi chce słuchać tylko tego, co się klika i jest popularne. Wiem, co mówię, bo zdarzyło mi się przysłuchiwać tym wszystkim rozmowom raperów za kulisami. Tam się gada tylko o Olisie, budżetach i preorderach... A gdzie, ku*wa, jest muzyka? Nie znajduję na tych wszystkich festiwalach i backstage'ach partnerów do dyskusji o rapie. Naprawdę nie mówię tu tylko o debiutantach, ale o większości tych niby znanych i szanowanych. Dlatego fajnie mi się z tobą gada, bo ciebie interesuje taki rap, jaki interesuje także mnie. Odbyliśmy już kilka rozmów i za każdym razem podkreślałem ci, że ja chcę gadać z ludźmi o muzyce, bo to są inspirujące gadki. Ileż można gadać o preorderach? No ku*wa! Ja wciąż będę pamiętał i mówił o tych, którzy dziś nazywani są „zapomnianymi dziadami”. Nie wszyscy już pamiętają, że te dziady kreowały kiedyś nasz gust muzyczny. Bez nich nie byłoby polskiego rapu. Nigdy nie oderwę się od hiphopowych korzeni.
To wróćmy jeszcze do nich na moment. Jak znalazłeś się na scenie z Ice-T w Sopocie, w połowie lat 90.?
No wiesz, gdy padło pytanie ze sceny, kto potrafi rapować, to się zgłosiłem. Był ze mną dość wysoki ziomek, który podniósł mnie do góry i zaczął potrząsać jak kukiełką. Rzucił mną, odbiłem się od barierek, ale chwyciłem się ochroniarza Body Count i już go nie puściłem. (śmiech) Byłem ubrany tak, że mogłem ich przekonać do siebie – chusta zawiązana na Ice Cube'a – teraz to się mówi, że na Tupaka – koszulka z Cubem... no, dziecko ulicy! (śmiech) Pamiętam, że na scenie fajnie nawijali tacy kolesie, którzy zakończyli swój występ nawiązaniem do kawałka „Slam” Onyx-ów i to nie do końca spodobało się Ice-T. Nie wiem, o co dokładnie chodziło, ale wyprosił ich ze sceny. Trochę nie zrozumiał tego „sram” w miejsce „Slam”. Niestety za bardzo nie pogadałem z nim po koncercie, bo był na tyle zmęczony, że prosił mnie, bym dał mu trochę wytchnienia. (śmiech) Pomyślałem sobie: „ku*wa, to ja mam do niego tyle spraw, a on nie chcę ze mną gadać?!”. Teraz kiedy zagadują do mnie ludzie po koncertach, już wiem, o co mu chodziło. (śmiech)
Jakie jeszcze koncerty z lat 90. zapadły ci w pamięć?
Na pewno rok 1999 i występ Gang Starr Foundation przy okazji premiery płyty „A Decade of Gang Starr”. Na scenie byli: Preemo, Guru, Big Shug, Freddie Foxxx i Afu-Ra. Brakowało tylko Group Home, ale i tak było grubo. Pamiętam też koncert Phife Dawga, na którym spotkałem Afrikę Bambaatę – w pewnym momencie zobaczyłem jakiegoś dużego gościa, który kręcił sobie kamerą, miał na sobie paciorki Zulu Nation, znajome oksy... Patrzę, a to rzeczywiście Bambaataa! Pewnie cię zdziwię, ale nie byłem na koncercie Beastie Boysów w Warszawie. Już wtedy uznałem, że są dla mnie zbyt alternatywni. Miałem do nich takie podejście po „Paul's Boutique” i „Check Your Head”. „Ill Communication” ukazało się w 1994 roku, a ja już wtedy szukałem w muzyce czegoś innego. Śledziłem cały czas to, co dzieje się w Los Angeles. W Nowym Jorku chwilę wcześniej ukazały się albumy Wu-Tang Clanu, Black Moon czy debiut Onyx-ów. Bliżej było mi wtedy do Pete Rocka, DJ-a Premiera, Showbiza czy Buckwilda. Raczej spie*dalałem od gitar.
Dlaczego tak stosunkowo późno zacząłeś tworzyć z amerykańskimi raperami?
Wynikało to z mojego alkoholizmu i nieuporządkowanego stylu życia. Uważałem, że kooperacje z raperami zza wielkiej wody, to tematy, których nie jestem w stanie przeskoczyć i zorganizować. Nie byłem wtedy za bardzo wkręcony w internet i nie chciałem tego robić na siłę. Później zobaczyłem, że O.S.T.R. umie sobie ogarnąć te współprace, bo nagrywał przecież z Artifacts, Evidencem, Sadat X'em czy Craigiem G. Trochę dało mi to do myślenia. Rozmawiałem kiedyś z jednym z raperów podczas trasy i powiedziałem mu, że nie może tak być, że wychowaliśmy się na naprawdę dobrej muzie, a teraz rozmieniamy swój talent na drobne. Kiedy zacząłem odstawiać alkohol, to porządkowałem swoje życie na wielu płaszczyznach – również w kwestii mojej pasji do muzyki. Znów kupowałem więcej płyt, nadrabiałem braki w dyskografiach i zacząłem spełniać swoje marzenia, nagrywając z amerykańskimi twórcami. Uważam, że dopiero teraz jestem tak naprawdę gotowy skillsowo, by nagrywać z nimi tak, jak należy. Nie chcę już tworzyć kolejnych kawałków w stylu „From New York to Poland bla bla”. Gdybym chciał, to nagrywałbym z nimi po 10 kawałków rocznie, ale nie o to w tym chodzi. Naprawdę znam wielu gości na amerykańskiej scenie, ale mam robić numer tylko po to, by coś odhaczyć? To bez sensu. Mam jeszcze kilka marzeń do spełnienia, ale jeśli do tych kooperacji nie dojdzie, to trudno. Ja już jestem spełniony, jeśli chodzi o featy. Big Shug, Jeru the Damaja, Edo.G, AZ, Onyx, Chi Ali, Smooth da Hustler – mało? Jeśli ktoś by mi dzisiaj powiedział, że już więcej nie nagram muzyki z nikim ze Stanów, to OK.
Na tej liście marzeń wciąż jest Rakim?
Ostatnio myślałem, by się do niego odezwać i zrealizować ten kawałek do końca, bo mój szmal gdzieś tam utknął w Nowym Jorku, ale... sam nie wiem, co dalej będzie z tym numerem. Zachowali się nieprofesjonalnie. Ja od tej akcji nie zbiednieje, ale tak się po prostu nie robi. Znam artystę, z innego kraju, który został przekręcony przez jednego amerykańskiego rapera na 400 dolarów i kiedy ten gość ze Stanów przyjechał do jego miasta to... mocno się zdziwił. Usłyszał coś w stylu: „Jesteś dla mnie nieprawdziwy, nie będę już słuchał twojej muzyki. Wierzyłem ci, ale teraz spie*dalaj”. Widzisz, tak też można załatwić sprawę, ale czy ja bym tak zrobił? Później czytałem sobie te wszystkie maile od menago Rakima, w którym było napisane, że Rakim to The God, że trzeba czekać. Czekałem długo na tę zwrotkę...
Twoja pierwsza amerykańska kooperacja to numer z Jeru the Damaja. Czego się od niego nauczyłeś?
By nie być dupkiem i zawsze okazywać zainteresowanie ludziom. Pokazał mi też jeden patent na to jak reagować, gdy kolesie za bardzo trują. (śmiech) On wprowadził mnie do, nazwijmy to, amerykańskiej gry, ułatwił kontakt z Onyx-ami. Pamiętam, że kiedy z nimi rozmawiał, to byli akurat na wspólnej trasie w Chile. Nigdy mu tego nie zapomnę. Śmiało mogę powiedzieć, że jest dzisiaj moim ziomkiem. Często ze sobą rozmawiamy. Nazywamy się wręcz braćmi.
Jak w ciągu ostatnich miesięcy zmieniło się twoje podejście do kawałków z zagranicznymi raperami? Na twoim nowym „Czarnym Albumie” też ich nie zabrakło.
Moje podejście zawsze jest takie samo. Niby kolejna współpraca, ale kiedy zgaduję się z nimi na nagrywkę i ściągam plik ze zwrotką, to towarzyszą mi podobne emocje, jak za pierwszym razem. Mówię nawet o tym momencie w refrenie do kawałka „Hard Talk” z Big Shugiem. Smoothe Da Hustler sam do mnie napisał z propozycją współpracy. Chciał przez tę nią wyrazić stosunek do białych – w momencie, kiedy nastroje społeczne o podłożu rasowym są napięte do granic możliwości. Chciał przez ten kawałek dać do zrozumienia innym, że rasa nie powinna nigdy dzielić ludzi. Mamy XXI wiek, a to, co obecnie wyrabia się na świecie, cofa nas o grube lata. Big Shug to w ogóle mój ziomek od czasu, kiedy przyjechał z Jeru do Poznania. Odbyliśmy wtedy świetną rozmowę na temat życia, muzyki czy jego epizodu w filmie z Johnnym Deepem, który wcielił się w rolę Whitneya Bulgera. Później spropsował mnie ze sceny i poprosił o hałas dla Rycha Peji. Podobnie zrobił Edo G w Szczecinie. To są naprawdę przyjemne momenty. Czuję się wówczas dokładnie tak samo jak wtedy, gdy stałem za dzieciaka u boku Ice-T lub freestyle'ując na jednej scenie z Public Enemy.