Paweł „Spinache” Grabowski
© @osiemdziewiec
Muzyka

Spinache: Wiecznie młody weteran

„Obyś żył w ciekawych czasach” – to klątwa czy błogosławieństwo? Spinache, któremu stuknęła 40-tka i który zaraz mógłby organizować benefis na 25-lecie pracy twórczej, ma ciekawe zdanie na ten temat.
Autor: Marcin Flint
Przeczytasz w 19 minPublished on

INTRO

Biblia powie ci, że na początku było słowo. Mitologia – że chaos. Kronikarz polskiego hip-hopu wskaże z kolei na pokolenie, którego PESEL zaczyna się od siódemki. Spinache rodził się w 1979, roku, w którym w Nowym Jorku ukazały się pierwsze hiphopowe utwory – „King Tim III (Personality Jock)” Fatback Bandu i „Rappers Delight” Sugarhill Gangu. Twórczą aktywność przejawiał jako 13-latek, a gdy stuknęło mu szesnaście wiosen miał już swój rapowy zespół w pogrążonej w recesji Łodzi.
„To jest w ogóle fenomenalne, że ja od ponad 20 lat mam możliwość tworzyć, budować fundamenty, uczestniczyć w rozwoju, stymulować ten rozwój tego, co nazywamy polską sceną hiphopową, czy może szerzej – muzyczną. Ostatnio uświadomiłem to sobie oglądając »Comedians in cars getting coffee«, taki program, gdzie komicy różnych pokoleń wsiadają do samochodu i jadą na kawę, a w międzyczasie dzieje się wiele różnych rzeczy” – mówi Paweł „Spinache” Grabowski.
„W ostatniej serii udział wziął Eddie Murphy, który od lat 70. kumpluje się z pomysłodawcą całości, Jerrym Seinfeldem. Panowie zwrócili uwagę na to, że kiedy oni zaczęli robić stand-up, to nie było punktu odniesienia, bo nie istniał jako wykrystalizowana forma. Kiedy tego słuchałem, mówiłem do siebie: »Ja pi***olę, przecież to jest o tym, jak robiliśmy w Polsce w latach 90. rap«. Razem z Youth Against Scum i Drim Timem organizowaliśmy pierwszy hip-hopowy koncert w Łodzi. Kiedy patrzę jak to dziś wygląda, dochodzę do wniosku, że takiej percepcji, żeby zobaczyć to naszymi oczami nikt nie jest w stanie przyjąć. Że jesteś w szkole w szerokich spodniach i śmieją się z ciebie, że jesteś dziwadłem. Robią to również ci koledzy, którzy dwa lata później sami zaczynają je nosić. Dzisiaj wchodząc w rap odbijasz się od jego bogatej polskiej wersji. Wtedy poza nami, Kalibrem, Liroyem, Molestą, Kazikiem Staszewskim i Piotrem Fronczewskim nikogo nie było. Oczywiście to generalizacja, bo regionalnie jakieś rzeczy się działy w wielu ośrodkach, niewiele się jednak o tym słyszało. Zdałem sobie sprawę z tego, że jestem od punktu zero polskiej sceny do dzisiaj”.

799919

„Urodziłem się w siedemdziesiątych / Rap robię od dziewięćdziesiątych / Już kilka razy miałem się skończyć / A tylko robię się bardziej mocny” – rapuje Paweł w utworze tytułowym swojej starej-nowej płyty. Szalony pomysł skrzyżowania własnych produkcji sprzed dwóch dekad ze współczesną nawijką i przekazem nigdy nie został zrealizowany, gdyby Łodzianin nie trafił na własne rzeczy przy okazji innego projektu, w ramach którego DJ Steez, rozsławiony później za sprawą grupy PRO8L3M, podjął się skompilowania podwójnego beattape'u będącego formą hołdu dla klasyki polskiego hip-hopu. W jego ramach szeroka pod względem gustu i metryki reprezentacja muzyki miejskiej brała się za znane na pamięć sample, pętle i melodie, raz bawiąc się nimi, raz dokonując poważniejszych już dekonstrukcji.
„Na potrzeby pracy przy płycie »Niewidzialna Nerka« przywiozłem do Warszawy [bohater artykułu wyprowadził się z rodzinnej Łodzi lata temu – przyp. MF] wielki odtwarzacz kaset dat. Pięć czy sześć kaset archiwów, z których każda ma 120 minut, a na niej cały »Lek«, debiut Thinkadelic z 1998 roku [późny, aż dwa lata po nielegalu – przyp. MF] i wydana przez EMI »Obiecana ziemia”, rzeczy na Obóz T.A., Drim Timy [pionierski gangsta rapowy zespół na łódzkiej scenie – przyp. MF], rzeczy Ostrego, P’AM. Piękne grzebanie w pięknych rzeczach. Potrzebowałem konkretnego nagrania – »Ja jadę« Thinka z Kalibrem 44, bo jego reinterpretację wykonywałem. Ale jak zobaczyłem, co mam, to zrzuciłem wszystko. Nie miałem na te bity pomysłu. Dopiero jak je przesłuchałem, od razu zrobiłem folder na te, których chcę w przyszłości użyć. Nazwałem go »epka«, bo początkowo planowałem krótszą formę i czekałem na stosowny moment. Od tego czasu były już blisko mojego serduszka” – śmieje się muzyk, wspominając genezę swojej nowej płyty.
Spinache w ogóle nie obawiał się, że przy okazji „799919” wejdzie w nostalgię i sentymenty niczym w bagno, które go pochłonie i nie będzie już żadnej możliwości odwrotu.
„Byłoby tak, gdybym w międzyczasie nie robił rzeczy z Lavoholics, klasycznych rzeczy na swoje płyty. To nie jest tak, że się odkleiłem, odpłynąłem, a teraz grzecznie wracam i tu jest moje miejsce, więc ja się tu przytulę (śmiech). Ale przyznaję, że w tych bitach zakodowana jest inna filozofia działania. Mniejsza o warsztat - przez środki, które były wtedy popularne, a więc ich używałem, nie zrobiłbym teraz tak tej muzyki. I analogicznie z tekstami, mogę robić wycieczki do lat 90., przeróżnych zdarzeń – jest wspomniana denominacja złotówki, takie rzeczy, wymyślone jako punkty pozwalające osadzić się w tamtym okresie, niemniej wtedy nie napisałbym takich tekstów i nie wykonał ich w ten sposób. To właśnie ta kombinacja była dla mnie ciekawa, odbicie od czegoś totalnie niedzisiejszego, że nikt ci dzisiaj tego tak nie wyprodukuje. Mogliby próbować, ale za mocno byłoby skażone współczesną technologią” – wyjaśnia raper.
„Ja nie mówię, że nie można czegoś przykurzyć – Patr00 robi na SP-1200 rzeczy, które skwierczą w sposób tylko dla klasyki właściwy. Moje bity, które weszły na album to nie jest typowy 99 rok. Gdzieś przy okazji singla »Parrot« aktywowało się bardzo dużo ludzi, którzy pamiętają mnie z okresu Thinkadelic, Obozu, Red & Spinache. Ich potrzeby dotyczą właśnie klasycznego brzmienia, co jest trochę zabawne, bo w kwestii soundu i groove’u album wcale taki klasyczny nie jest. To nie »Skandal«, Noon ze złotych lat, nie DJ Premier. Może częściowo...”.
Najwięcej jest mnie, takiej mojej jakości, której na płytach w których brałem udział się nie słyszało, bo w Polsce się takich rzeczy nie robiło. Znajomi muzycy, którym pokazywałem fragmenty jeszcze na etapie powstawania pytali: »To ma 20 lat, naprawdę?!»” – dodaje. Co prawda tu i tam bas trzeba było dograć, bo kawałki nie niosły, ale tak, naprawdę.
„799919” to „real talk”. Spinache nie wstydzi się wspomnianych w cytacie chwil, kiedy to miał się „skończyć”, chwil zwątpienia. Okolice „Lavoramy” (2009 rok, czas po upadku pierwszego rapowego boomu i przed zwiastunami drugiego) były momentem krytycznym. Do podobnych momentów dochodził również później, wtedy jednak już wiedział jak je rozpoznawać, pracować z nimi, reagować na nie w inny sposób. Szukał wyjścia, zastanawiał się co tak naprawdę da rezygnacja. I wychodziło mu na to, że z tego, czym się zajmuje czerpie tak dużo, że nie może przestać.

DURAGI

Pierwszy singel z „799919”, zaprezentowany zresztą w urodziny autora, nawiązuje tytułem do nakrycia głowy wpisanego w afroamerykańską historię – wiązaną wokół głowy chustą związaną z niewolnictwem, renesansem harlemskim, kojarzoną też (ponoć mylnie) z więzieniami i (oczywiście słusznie) z hip-hopem, zabranianą w swoim czasie na boiskach NFL, w zakładach pracy i uniwersytetach. Młody Spinache był buntownikiem, z całą pulą zachowań stereotypowo wiązanych z owianymi złą sławą, łódzkimi Bałutami. Rozrabiał tak, że w połowie podstawówki został przeniesiony z jednej szkoły do drugiej. Musiał oduczyć się bluźnienia w każdym zdaniu – to w jego poprzednim środowisku było normalne. Takie nakrycie głowy mu zatem pasowało, choć było bardzo tymczasowe.
„Nie ma się czym chwalić, ale robiłem całą masę głupstw. W duragach chodziłem akurat bardzo krótko. To była raczej domena Reda, który nam je zresztą zaszczepił. Mi, Ostremu, Kochanowi… [cała ekipa plus wielu innych współpracowała w ramach szeroko zakrojonego i niedefiniowanego precyzyjnie Obozu T.A. – przyp. MF]. Nie zakładaliśmy tego codziennie, raczej jak spotykaliśmy się w brygadzie, szliśmy do studia. Pomagało mi zwłaszcza wtedy, gdy nosiłem dłuższe włosy. Działało jak siatka na włosy na latynoskiej fryzurze, pozwalało utrzymać ich kształt” - wspomina.
„Jadę jak Wu-Tang, jadę jak BCC (Boot Camp Clik – jedna z legendarnych nowojorskich ekip rapowych złotej ery – przyp. MF) / Rapowy food chain, moje reguły gry” – nawija Spinache w „Duragach”. Te uliczne skojarzenia są nieprzypadkowe, choć raper i producent bardziej kojarzy się tu z „prawdziwą szkołą”, a więc późniejszym, uśmiechniętym rapem kalifornijczyków z Ugly Duckling czy Jurassic 5. Sam zainteresowany odcina się jednak od tych asocjacji.
„Nigdy nie byłem fanem, nie przemawiało to do mnie, nie widziałem w tym żadnej filozofii. Jak z jedzeniem – czasami mi coś smakuje, czasami nie mogę i drugi raz już nie próbuję. Tu miałem wrażenie dobrze zrobionej muzyki bez jakiejkolwiek iskry. Nie porwała mnie jakkolwiek, nikt z nich nie powiedział mi czegoś po czym mruknąłem pod nosem, że nigdy bym tak o tym nie pomyślał. Jeżeli miałbym wybrać coś z tego obszaru, to jednak Bush Babees. Tam była prawdziwa radość, a nie zamuła”.

COLTRANE

Łódź zapisała swoje jazzowe karty. Dobrze tu uczono, po relatywnie niewielkich zniszczeniach wojenny nie brakło dancingów, na których można było pograć, ani też działaczy, inicjatyw. Melomani, Urbaniak, odwiedziny Komedy – wiadomo, historia muzyki. Świadomy słuchacz zaczyna się zatem zastanawiać, czy miasto w pewien sposób nie było na nadejście hip-hopu jakoś gotowe, czy te tradycje nie oswoiły ludzi.
„Nie, chyba że tych naprawdę mocno w jazz zaangażowanych i z – to paskudne pojęcie – z otwartymi głowami, świadomych tego, co się ówczesnym w amerykańskim jazzie działo, niekoniecznie zagrzebanych w klasycznym podejściu. To mogło przekonać ludzi, stanowić przedsionek, gdyby tylko byli na to gotowi. Nie byli! Choć fakt, w środowisku jazzowym najmniej było reakcji w stylu »Co to jest?! To nie jest muzyka!«. W końcu groove, to jak frazujesz jest blisko jazzu” – komentuje Spinache. I stawia tezę: „W latach 90. cała Łódź była alternatywą, rap również. To się łączyło z punk rockiem, z drum’n’bassem, z jazzem, ze wszystkim. Było w jednym miejscu”.
Jeden z utworów na „799919” nieprzypadkowo nazywa się „Coltrane”. Paweł porównuje tam głos do partii instrumentu. To myślenie nie towarzyszyło mu jednak od początku.
„Nie patrzyłem na to, co piszę jak na formy instrumentalne. Inspirował mnie rytm, groove, rytmika głosu. Od niedługiego czasu mam pełen obraz tego, jak chcę to robić. Teraz jest moment, w którym w pełni jestem w stanie użyć głosu jak instrumentu” – przekonuje.

FIN

„Za wcześnie”, tytuł pierwszej „spinaczowej” solówki z 2002 roku, jak ulał pasuje też do kariery wcześniejszego Thinkadelic. W 1998 roku nikt nie docenił udziału Krystyny Prońko i wsparcia Pawła "Seniora" Serafińskiego, wybitnego hammondzisty, ojca drugiego rapera w zespole – Czizza, czy jak kto woli Cezeta. Wrogo zapatrywano się na podnoszenie rak do góry w „Wyżej i wyżej”, najlepszy radiowym singlu, jaki polski rap mógł sobie wtedy wymarzyć. Potem zwlekano z drugą, może nawet jeszcze bardziej niedocenioną płytą, aż w końcu zniechęcony Czizz poszedł w inną stronę. A jednak gdy Spinache zaprosił go do kawałka „Fin” nie trzeba było długo czekać.
„Spotykamy się cyklicznie od bardzo, bardzo wielu lat i zawsze fermentowała taka myśl, żeby coś wspólnie zrobić. Ten projekt był do tego idealny. Lepszych okoliczności nie mogłem sobie do tego wyobrazić. Fajne było to, że Czizz miał pełną gotowość. Kiedy powiedziałem, że kroi się taki materiał, dałem mu instrumental i poprosiłem, żeby wpadł pogadać o numerze odpowiedział: no nareszcie. Problemów nie było żadnych poza tym, że jesteśmy już życiowo w zupełnie innych miejscach i trzeba było jakoś to umieścić w czasie. I odpalić ten trzy-czterogodzinny proces naszej synchronizacji (śmiech) Chciałem, żebyśmy napisali o czymś co jest dla nas obydwu ważne. O tym, czym dla wszystkich czytelne, to już zobaczymy, ale wspólne punkty zahaczenia znaleźliśmy” – opowiada Paweł. Bartek napisał pierwszy, dopisanie się było wyzwaniem. Żaden tekst Spinache’a nie powstawał dłużej. Wersji było kilka, bo chciał mieć jak najwięcej esencji w tym, co mówi.
„Czizz jakby wyszedł z hibernacji, obudził się i sieknął jakby robił to ze mną wczoraj. Wszedł i zrobił robotę na swoim najwyższym levelu. Mam poczucie mostu między tym, jak robiliśmy to kiedyś i jak ja robię to teraz. Połączenie dwóch różnych światów, odbijanie się od jakości, którą znam z lat 90.” – ocenia gotowy numer mój rozmówca.
Spinache ma świadomość, że ci, którzy czepiali się kiedyś Thinkadelic za to, że są zbyt przystojni, zbyt pozytywni, zbyt wiele zawdzięczają managementowi i nie pokazują życia takim, jakie jest, dziś już nie mogliby postawić takich zarzutów.
„Nie mogli by patrzeć na nas takimi oczami z tamtej perspektywy, to prawda. Widzę te wszystkie kolorowe postaci. Nie wiem, czy patrząc na nich mam teraz satysfakcję. Tę odczuwam jak zrobię dobrze swoją robotę. Wydaje mi się, że wychodzi teraz znacznie więcej wtórnego gówna niż kiedyś, co wynika też jednak z tego, że teraz bardziej niż kiedyś każdy może robić muzykę. 10-15 lat temu klasyczny rap znudził mnie totalnie, nieważne czy w wydaniu polskim czy amerykańskim. Kolejny taki sam styl, kolejna taka sama pętla. Ale po uderzeniu nowej fali, rzeczy czasami świetnie zrobionych, a czasami zupełnie bezdusznych, zacząłem się nudzić jeszcze bardziej niż wcześniej, do takiego stopnia, że mi się niczego nie chciało już sprawdzać. Na palcach dwóch rąk jestem w stanie policzyć rzeczy, które nie tyle są dobre albo złe, tylko coś w ogóle we mnie powodują. Tak zwana świeża muzyka tak naprawdę od dawna nie jest świeża i nie wiem czy kiedykolwiek była jeżeli odnieść ją chociażby do Kraftwerku. Razi bezrefleksyjność i wtórność, zwłaszcza w produkcji. Nie mam problemu, że ludzie korzystają z paczek, bo to narzędzia jak każde inne. Ale mój wewnętrzny artysta oczekuje, że ktoś coś z tym zrobi. Coś takiego, że to będzie ich. Często tego brakuje” – mówi Spinache. I momentalnie się zarzeka: „Nie chcę ładować się w okopy i mówić: »wy, młodzi, to eeee«. Ja jestem młody, ciągle. Taki się właśnie czuję. Zrobiłem taki album, jaki zrobiłem, bo mogę. I co?”.
I nic. Robienie „starego” albumu właśnie dlatego, że czujesz się młody, ma swój sens. Inaczej byłoby to tylko polerowanie własnej płyty nagrobnej. Jeżeli zaś chodzi o „Za wcześnie”, to Paweł nie ma żalu, że muzyka z „799919” nie była tą, która znalazła się na jego debiucie.
„Możliwe, że to by się sprawdziło. Dobrze kombinujesz!” – śmieje się. Ale od razu kończy myśl na poważnie: „Nieeee, nie mam żalu, bo miałem wtedy potrzebę robić nowe rzeczy, szukać nowych rozwiązań, redefiniować się po raz kolejny. To był tylko jeden z kolejnych kroków do wykrystalizowania się mojego warsztatu wokalnego i producenckiego. Etap poszukiwań młodego artysty, żadne świadome działanie”.

DOBRE RADY I OPINIE

To nie to, że mój rozmówca nie jest przywiązany do ludzi czy miejsc, nawija nawet o tym w numerach, ale jednocześnie podkreśla, że wszystko zawdzięcza sobie. W czasie, gdy robił podkłady na „799919” absolutnie nie wypadało tak mówić. Wszystko zawdzięczało się ulicy, Bogu, ojczyźnie, ziomkom, uczelni... A nie, sorry, uczelni nie.
„Naprawdę mam gigantyczne szczęście i ogromnie dużo wdzięczności dla całej masy ludzi pracujących ze mną i pomagających mi w różnych sytuacjach – czy to kwestiach koncertowo-wydawniczych, czy edukacji w akademii muzycznej. Czasem wspierano mnie w sposób jakiego wtedy nie chciałem – kryzysy są stymulujące, inaczej niczego nie przełamiesz, nie zmienisz, ale przyjemne nie są. Doszedłem w życiu do punktu, w którym zdałem sobie sprawę, że gdybym nie wykonywał w życiu tej pracy, którą wykonywałem, nie rozwijał się, nie pobierał przychodzących z różnych stron nauk, to nie miałyby one żadnego znaczenia. Stąd docenienie siebie. Moje miejsce na rynku nie jest łatwym miejscem, ale jednak jestem i nagrywam płyty” – mówi spokojnie, po chwili namysłu Spinache.
„Większość rad, które przez lata słyszałem może i miało sens w określonym hermetycznym środowisku. Tylko ja w takim nie żyje. Wiele było takich sytuacji, w których gdybym poszedł za czyjąś radą, mógłbym być w innym miejscu, to na pewno. To czasami śmieszne rzeczy. Na przykład sesja fotograficzna, którą mieliśmy z Redem. I wtedy Maja Sablewska, wówczas nasza menedżerka, powiedziała: »słuchaj Paweł, załóż tę czapkę«. A to była wielka futrzana czapa. Świetnie w niej wyglądałem, tyle tylko, że wiem to dzisiaj. Wtedy założyłem, pośmialiśmy się, po czym zdjąłem odpowiadając: »nie, nigdy, full cap NY i nara«. Może więc trzeba było tak zrobić? To ustawiłoby mnie w kontrze do wszystkiego, co się wtedy działo, nikt by tego wtedy nie założył, bo byłoby to zbyt zwariowane. Ale może byłbym tylko tym od czapki? – pyta.
Takich czap było w jego karierze wiele. Miał propozycje naprawdę dziwnych muzycznych kooperacji. Cieszy się, że odmawiał. Z jednej strony stała za tym myśl: „co pomyśli środowisko”, ale z drugiej: „czy ty naprawdę chcesz to robić?”. Miało za tym iść wszystko to, co zawsze obiecują. Sława, pieniądze... No fajnie, tylko czy o to właśnie ci chodzi? Paweł przekonuje mnie, że szklany sufit przebijał kilka razy, że realnie patrząc na rynek to nie jest problemem. Rzecz w tym na ile ty jesteś gotów, żeby to zrobić i na ile to jest twój cel. I czy sufitu nie przebija twój awatar, którego sobie wykreowałeś, a tak naprawdę nawet go nie lubisz.
„Rozmawialiśmy o głosie – w latach 90., kiedy ja go zarejestrowałem i odsłuchałem, to naprawdę go nienawidziłem. Długo przyzwyczajałem się do jego brzmienia. Jako, że słyszymy się od środka, miałem wykreowany jakiś jego obraz. Tak samo jest z awatarami. Wyobrażamy sobie siebie w jakimś miejscu. Kreujemy sobie swój obraz stworzony z tysięcy małych punkcików. Finalnie przychodzi zaś chwila prawdy. I wtedy warto nie mieć oczekiwań związanych z tym obrazem. Chyba tylko tyle. Największym źródłem rozczarowań w życiu są właśnie oczekiwania. Nie musisz wcale sprzedawać największej ilości płyt, żeby mieć „jaja”. Wychodzi na to, że – również w Polsce – z wielkiego sukcesu, przychodzi czasem smutek, niespełnienie, nawet słabość. Więc jaki jest cel? Czego potrzebujesz w życiu?” – wyjaśnia. Zamiast zwyczajowych prostych odpowiedzi – kolejne trudne pytania.

HOT TUB

To przy kawałku „Hot Tub” tknęło mnie, że czasy się zmieniają. Kiedy powstawała „Hot in Herre” Nelly’ego problem klimatyczny nie był tak palący, rosnąca temperatura wywoływała zgoła inne, skojarzenia. Dziś każdy bal wydaje się balem na Titanicu.
„Dla mnie to jest utwór taneczny, imprezowy. Gdybym miał szukać punktów odniesienia – trochę A Tribe Called Quest, trochę Lucy Pearl. Ale treściowo jest to jeden z utworów, które odnoszą się do tego, co się teraz dzieje. Utwór z Czizzem też tego pośrednio dotyczy – naszego domu i tego, jak o niego dbamy. Dziś powszechnie zauważane jest to, co my widzimy od długiego czasu. Jako ludzkość jesteśmy w krytycznym punkcie i o tym »Hot Tub« również mówi. Dziś pływając sobie w basenie wyjrzałem za okno i poza słoneczkiem zobaczyłem smog. Czasem, biorąc pod uwagę co się dzieje ze światem, podważam u siebie sens tworzenia czegokolwiek. Po co kolejna płyta? Poklepiemy, pobujamy się, a za chwilę wszystko poleci. Cały ten hedonizm tak dobrze słyszalny w muzyce jest uzasadniony. Tylko nie wiem, czy dobry” – wzdycha Spinache.
„Obyś żył w ciekawych czasach” to klątwa, żadne chińskie błogosławieństwo „Zgodzicie się, że żyjemy w ciekawych czasach (...) nie pamiętam czasów, kiedy dzień po dniu dostarczano nam nowych powodów do obaw” – powiedział pod koniec XIX wieku brytyjski polityk Joseph Chambarlain. To słowa bardziej aktualne niż kiedykolwiek, ale o ile nuda rozumiana jako stabilność może sprawdzać się w znaczeniu spokoju na świecie, to na pewno nie w muzyce.
„To jest najgorsze. Stąd różne moje wycieczki: czy to solo, czy rzeczy z Redem, czy zapomniany już przez wszystkich epizod z duetem Amazing Duette, bardzo fajne działania razem z Mizonem z Obozu. Nie ma w tym żadnej filozofii. Ja po prostu lubiłem mieć przyjemność z tego, co robię. Lubiłem czuć drive, mieć świadomość, że to jest jędrne, nasycone, jednocześnie mnie inspiruje i się nakręca. A kiedy znajduję się w miejscu, że wszystko jest już zrobione, a ja mogę tylko powtórzyć, to nie mam satysfakcji. Rozumiem, że część słuchaczy ma niedosyt rzeczy, które robiłem w 2014 roku na płycie »Spinache«. Fajnie, ja też bardzo lubię, ale już ich nie powtórzę! Nie ma takie możliwości, to było dla mnie ważne wtedy, dziś już mnie nie kręci. Tak samo z »Reality«. Dziś takiej płyty bym nie nagrał” – zapewnia Paweł.
I dodaje: „Oczywiście dla Spinache’a w 1999 roku byłoby szokujące to, gdzie doszliśmy z muzyką. I nie to, że zamykałem się wtedy na rap. Słuchałem różnych rzeczy. Wspólnym mianownikiem była jednak pewna organiczność. I więcej prawdy. Pewno zabrzmię jak zgred, ale trudno mi odstawić tę perspektywę dwudziestu paru lat. Na szczęście nadal jest paru wirtuozów, chociażby Gedz. To geniusz. I to wcale dla niego nie jest dobre”.

2 min

Czym dla ciebie jest hip-hop? Raperzy odpowiadają