Rajdy cross country
Toby Price. Po życiowy sukces ruszył z… Warszawy!
Price. Cena rewolucji. Jak chłopak z Australii zmienił Dakar? Przeczytaj naszą rozmowę z rajdową legendą - Tobym Pricem, którego spotkaliśmy podczas Abu Dhabi Desert Challange.
Na Półwyspie Arabskim zakończył się właśnie rajd Abu Dhabi Desert Challenge - druga, po Dakarze, eliminacja rajdowych mistrzostw świata. Wygrał Adrien Van Beveren (jako pierwszy Francuz od czasów Stephane’a Peterhansela), a na podium znalazł się także Toby Price. Australijczyk opowiedział nam o rajdzie, swoich początkach w Dakarze i zmianie, jaką przeszedł najtrudniejszy rajd globu w ostatniej dekadzie.
Jak wygląda ściganie w Abu Dhabi?
To jest bardzo trudny rajd. Teren wymaga utrzymywania maksymalnej koncentracji przez bardzo długi czas. Trzeba dobrze czytać wydmy, a to dość skomplikowane zadanie, kiedy obserwuje się je z siodełka motocykla. Cieszę się, że skończyłem zawody w jednym kawałku i z dobrymi punktami do klasyfikacji generalnej mistrzostw świata.
Jak się czyta wydmy?
To trochę tak, jak z książkami - im więcej czytasz, tym łatwiej ci idzie. Wszystkie wydmy są inne, a te w Abu Dhabi szczególnie zdradliwe. Nigdy nie wiesz, co czeka cię za szczytem. Tu ciągle podejmuje się ryzyko. Często po pokonaniu którejś z nich myślisz sobie - kurczę, mogłem tu jednak przycisnąć trochę mocniej. I na tym polega ta gra, ty decydujesz, ile ryzykujesz. Czy warto sto razy delikatnie odpuścić i przetrwać, czy może iść na całość, ale wtedy 99 razy może się udać, a ten jeden raz zakończy rajd i wyśle cię w gips na kilka tygodni. Im więcej tu jeździsz, tym lepiej rozpoznajesz potencjalne zagrożenia. Analizujesz ułożenie wydm, ich kolor, kąty nachylenia najazdów itd. To naprawdę dość skomplikowane.
Abu Dhabi ruszyło miesiąc po Dakarze. To nie za krótko na odpoczynek?
Dakar skończyłem w niezłej kondycji, bez żadnych urazów, a to szczególnie ważne, bo potrzebowałem jedynie odpoczynku, a nie żadnej rehabilitacji. Nie musiałem lizać żadnych ran, a i tak było ciężko zregenerować się przez te cztery tygodnie. Nie chodzi nawet tylko o zawodników, ale całe zespoły. Mechanicy, którzy na Dakarze także dostają ostro w kość, też musieli błyskawicznie się odbudować. Do tego sprzęt - musiał wrócić z Arabii Saudyjskiej i przejść szczegółowy przegląd, inżynierowie też mieli mega ciśnienie czasowe. Abu Dhabi Desert Challenge to naprawdę fajny rajd, ale myślę, że kalendarz został ułożony na styk. Nie dałoby się wystartować choćby trzy dni wcześniej.
Zadebiutowałeś w Dakarze w 2015 roku - pamiętasz, w jakim zespole?
Oczywiście! To był KTM Warszawa, czyli prekursor dzisiejszego teamu Duust, sportowe dziecko Marka Dąbrowskiego. Wtedy byli oni satelickim zespołem fabrycznego KTM. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami i muszę powiedzieć, że z perspektywy czasu myślę, że dobrze wtedy trafiłem. Sam wynik (3. miejsce - przyp. redakcji) o tym świadczył. Fajnie, że nadal są na biwaku, można przyjść i pogadać, powspominać. Teraz ściga się syn Marka, Konrad. To kolejna szalona historia w motorsporcie. Marek i jego ekipa to mega pozytywni ludzie, a to pasuje do mojego charakteru. Marek osiągnął w tym sporcie bardzo dużo i wiele mi wtedy pomógł. Debiutując z nimi Dakarze bawiłem się doskonale, a jednocześnie czułem, że jestem w dobrych rękach. Ogarniali wszystko wokół, a ja mogłem skupić się wyłącznie na jeździe motocyklem.
Podobno aż za bardzo skupiałeś się wyłącznie na odcinkach specjalnych…?
Haha, wiem, do czego zmierzasz (śmiech). Do historii z dojazdówką. Na start jednego z etapów musieliśmy dojechać dość daleko. Górska droga przez Andy, wysoko, zimno. Leje deszcz. A ja…? W najlżejszych możliwych ciuchach, jakbym jechał na krótką wycieczkę przy pięknej, słonecznej pogodzie. Na kość przemarzli nawet ci, którzy byli ubrani bardzo ciepło, a co dopiero mówić o mnie?! Dziś z tego żartujemy, ale wtedy nie było mi do śmiechu, serio.
Jak to możliwe, że nie zabrałeś ze sobą odpowiednich ciuchów?
To pokazuje, w którym miejscu wtedy się znajdowałem. Dla mnie wszystko było nowe, wszystkiego musiałem się nauczyć, poczuć na własnej skórze. Choćbyś był nie wiadomo jakim kozakiem, pierwszy Dakar czymś na pewno cię zaskoczy i nauczy pokory, da wiele lekcji. Fajnie, że akurat mnie ta nauka poszła bardzo szybko. Jeszcze w trakcie rajdu fabryka dała mi do zrozumienia, że trafię pod ich skrzydła. To dodało mi jeszcze więcej punktów do motywacji i ostatecznie w tym debiucie stanąłem na podium.
A za rok wygrałeś z ogromną przewagą i w stylu, który jeszcze długo będzie wspominany. Jak się demoluje czołówkę w swoim drugim podejściu do najtrudniejszego rajdu świata?
Trzeba mieć cel, pasję, sporo odwagi i wiary w siebie, ale też mnóstwo pokory. Kiedy pierwszy raz zajrzałem pod namiot teamu Red Bull KTM, kolana trochę się pode mną ugięły. Nagle uświadomiłem sobie, że będę zespołowym kolegą Marca Comy. To był mój idol, gość, którego uwielbiałem i podziwiałem… a teraz nasze motocykle stały obok siebie! Poczułem momentalnie wielką radość i dumę, ale też odpowiedzialność spoczywającą na moich barkach. Wiedziałem, że jestem w najlepszym rajdowym towarzystwie na tej planecie.
Ekscytacja z czasem spadała, czy rosła na każdym etapie?
Dobre pytanie. Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony oswajałem się z otoczeniem i przywykałem do tego, że na biwaku mam szukać namiotu KTM Factory. Z drugiej - szło mi świetnie i wygrana w Dakarze zaczęła stanowić realny cel, a to musiało podkręcać emocje. To była mieszanka myśli. Wszystko działo się naraz i te dwa tygodnie minęły, jak pstryknięcie palcem. Spełniłem wielkie sportowe marzenie, wygrywając Dakar. Wiem, że niektórzy pracują na to latami, innym nigdy się nie udaje mimo wielkiego wysiłku i poniesionych kosztów. A ja zacząłem od podium, a z drugiego startu wróciłem z trofeum za zwycięstwo.
Załapałeś się na grupę, której przewodzili Marc Doma i Cyrill Despress. Ścigałeś się z nimi i pokonałeś ich. Teraz walczysz z kolejną generacją. Masz poczucie, że jesteś w pewnym sensie łącznikiem między dwoma pokoleniami zawodników i stylami, które reprezentują?
A wiesz, że tak? Tak właśnie się czuję i szczerze mówiąc, jara mnie to. To coś niesamowitego i nakręcającego do działania. Miałem to szczęście, że mogłem ścigać się z Comą, wygrać swoje w ważnym, historycznym momencie, a teraz walczyć z wielką zgrają naprawdę wybitnych fachowców. Motorsport nie znosi próżni, więc jasne było, że doświadczonych wyjadaczy zastąpią inni i cieszę się, że mogłem być tym łącznikiem. Nie powiem oczywiście, że to ja wpłynąłem na rajdy i zmieniłem je. Ale… chyba miałem w tym procesie jakiś udział.
W czym widzisz tę zmianę w najbardziej jaskrawy sposób?
Wcześniej Dakar mogło wygrać właściwie tylko dwóch facetów. Coma i Despress. Wielu chciało, ale triumf kogokolwiek spoza tego duetu, byłby sensacją. Potem zjawił się chłopak z Australii i zaczął rozpychać się łokciami, wygrywać, pokazał, że to możliwe. Dzisiaj realnych kandydatów do zwycięstwa w Dakarze jest spokojnie dziesięciu., dwunastu chłopaków Dwunastu! To rewolucyjna zmiana.
Czym wygrywał Marc Coma?
Był obłędnym zawodnikiem, miał niepowtarzalny styl. Był bez wątpienia najbardziej inteligentnym motocyklistą na biwaku. Myślał na trasie i nie mylił się w nawigowaniu. Jego średnia prędkość nie była imponująca, ale w Dakarze nie wygrywa ten, kto jedzie najszybciej, a ten, kto dojedzie szybko do mety. Doskonale czytał trasę i charakter tego rajdu. Wiedział, kiedy zwolnić i kiedy nawinąć wszystko. Rywalizacja z nim to był zaszczyt, a możliwość podglądania go w pracy - wielką lekcją.
Wszyscy mówią, że ty dokonałeś w Dakarze rewolucji. Jak?
Przyspieszyłem (śmiech). Taka jest prawda. Nie potrafiłem inaczej jeździć. Pewnie dzieciństwo spędzone na motocyklu, na otwartych australijskich przestrzeniach nauczyło mnie takiej jazdy… Mam świadomość, że w pewnym sensie zmieniłem podejście do Dakaru, ale to trwało krótko. Przyszli młodzi i zaczęli trzymać gaz jeszcze bardziej. Teraz rywalizacja motocyklistów w Dakarze jest wręcz niemożliwie wyrównana i pasjonująca. Decydują sekundy, co dekadę temu było niewyobrażalne.
Jaka jest nowa generacja?
Piekielnie mocna, zdolna, szybka, wyrównana. I obłędnie przygotowana do swoich zadań. Młode wilki wiedzą i potrafią wszystko, co umiał Marc Coma, a do tego jadą ultraszybko. I ryzykują na maksa. Wszyscy mają świadomość, że stawka jest diabelsko wyrównana i tylko przekroczenie pewnych granic może dać sukces. Dzisiaj Dakar to szaleństwo. Kiedy ja zaczynałem, absolutnie kluczowa była nawigacja. Dziś nadal jest szalenie ważna, z tą różnicą, że wszystko trzeba robić z wbitym najwyższym biegiem. Grupa kilkunastu zawodników to potrafi i między nimi toczy się walka o zwycięstwo. Młodzi mają dostęp do najlepszego sprzętu na świecie i otoczeni są wybitnymi specjalistami. Mają profesjonalną wiedzę o ludzkim ciele, potrafią się błyskawicznie regenerować, dbać o siebie. Technicznie są wybitnymi zawodnikami, potrafią zrobić na motocyklu wszystko. To zupełnie inny sportowcy. Tak… Dakar bardzo się zmienił w ciągu kilku lat, a ja miałem przyjemność brać aktywny udział w tej rewolucji.
Zobacz, jak wyglądała imponująca droga Toby’ego Price'a – od prostego chłopaka z australijskiej wsi po mistrza Rajdu Dakar!
38 min
Paying the Price
Zobacz, jak wyglądała emocjonująca podróż Toby’ego Price: od prostego chłopaka ze wsi po pierwszego australijskiego zwycięzcę Rajdu Dakar.