Mała Cessna nad wielkim miastem
© Tomasz Wojtowicz
Wyprawy

Samotnie okrążył świat małym samolotem

Tomek Wojtowicz zatoczył pętlę dookoła globu maleńką Cessną.
Autor: Krystian Walczak
Przeczytasz w 11 minPublished on
Ostatnio o Tomku Wojtowiczu pisaliśmy w grudniu (tutaj). Spotkaliśmy się z nim, kiedy zakończył jeden z etapów, rozłożonej w czasie, podróży dookoła świata – przelot z Suwałk do Tajlandii. W dobie wielkich samolotów pasażerskich, pochłaniających tony paliwa, mogłoby się wydawać, że to żaden wyczyn. Okazuje się jednak, że prawdopodobnie nie było jeszcze polskiego pilota, który dokonałby czegoś podobnego w pojedynkę i to tak małym samolotem – Cessną 152.
Cessna przywiązana, aby nie porwał jej wiatr

Cessna przywiązana, aby nie porwał jej wiatr

© Tomasz Wojtowicz

„Będąc już prawie w domu, w Wisconsin lądowałem na lotnisku, na którym co roku pracuję opylając kukurydzę helikopterem. Spotkałem dużo znajomych, była radosna atmosfera. Mój dobry przyjaciel, Mark Frey, powiedział, że jestem pierwszym pilotem, który przyleciał z Nowego Jorku do oddalonego o 1200 km East Troy lecąc na wschód, a jeśli to jest możliwe, to wszystko jest możliwe. Zapamiętałem to zdanie” – wspomina Tomek. „Gdybym powiedział to przez radio do kontrolera w ATC (dop. zgłosił taki zamiar kontroli lotów), to by mi odpowiedzieli, że chyba pomyliłem kierunki…”
Cały czas na wschód

Cały czas na wschód

© Tomasz Wojtowicz

Podróż z Nowego Jorku do Nowego Jorku zajęła Tomkowi około 3 lat. Tylko lecąc po trasie, w powietrzu spędził łącznie około 240 godzin. W międzyczasie zwiedzał Europę i Afrykę, więc tego czasu w przestworzach w Cessnie nagromadził znacznie więcej. Zawodowo pilot helikoptera, najpierw ze Stanów, przez Grenlandię, Islandię i Norwegię dostał się do Suwałk, gdzie zamieszkał po podjęciu pracy w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Własny samolot, odkupiony od instruktora, u którego uczył się nim latać, służył mu w pracy głównie do przemieszczania się pomiędzy różnymi bazami LPR-u, a także do podróżowania po Polsce w czasie urlopów. Tak było do czasu, kiedy zdecydował się polecieć dalej. Z Suwałk do Grecji, a potem przez Emiraty, Pakistan i Indie do Tajlandii.
Tomek miał ze sobą wszystko co niezbędne

Tomek miał ze sobą wszystko co niezbędne

© Tomasz Wojtowicz

Kiedy spotkaliśmy się z nim w grudniu Tomek zakończył pracę w pogotowiu, a Cessna była już w Azji. „Wróciłem do Stanów i zaraz potem podjąłem pracę pilota liniowego w firmie przewozowej. Znanych i bogatych odbierałem czy to z JFK, czy z heliportów na Manhattanie jak Wall Street i zawoziłem gdzie chcieli - od Bostonu po Waszyngton. To jeden z bardziej wymagających serwisów w najbardziej zajętej przestrzeni powietrznej na świecie. Lubiłem tę pracę, ale moja siostra miała wypadek. Do dziś pozostaje w śpiączce. Do tego po miesiącu zmarł mój ojciec. Musiałem często przebywać w Polsce. Minęło trochę czasu zanim zdecydowałem się na kontynuowanie podróży” – opowiadał o niełatwym dla siebie okresie.
„W Tajlandii Cessna stała pod opieką szefa najstarszego aeroklubu w kraju, z którym pokręciłem też trochę akrobacji - jego samolotem. Moja maszyna przeszła tam maintenance (dop. przegląd). Wymieniliśmy radio, które przywiozłem ze sobą. Potem przez Kambodżę doleciałem do Wietnamu”. Ostateczny kształt trasy wyszedł „w praniu”. „Ze względów finansowych i czasowych zrezygnowałem z pomysłu żeby lecieć do Australii. Był maj. Chciałem wykorzystać letnią pogodę do przeprawienia się przez północne rejony. W Azji nastała już pora deszczowa. Zmierzenie się z nią było dla mnie nowym doświadczeniem. Każdego dnia pogoda wyglądała tak samo. Prognoza cały czas pokazywała burze. Planowanie długich przelotów było niemal niemożliwe. Słyszałem na radiu, jakie problemy miały duże airlinery. Non stop zmieniały kurs ze względu na wyładowania atmosferyczne. Ja sam po drodze zgłaszałem lądowania na lotniskach alternatywnych, ale kiedy okazywało się, że warunki, które niezwykle dynamicznie się zmieniały pozwalają lecieć, leciałem dalej. Wykonując dwa takie loty udało mi się dolecieć do Wietnamu”.
„Kolejnym wyzwaniem było Morze Południowochińskie. To obszar niestabilny, w którym bardzo rygorystycznie trzeba było planować lot. Jeden z pilotów lecący większym samolotem przez niedopełnienie procedur musiał zawracać. Z Cam Ranh w Wietnamie do Laoag na Filipinach to ponad 800 mil (dop. prawie 1300 km). Do tego pogoda znów była dynamiczna, więc musiałem na bieżąco analizować prognozy, zmieniać wysokość lotu, a czasami omijać burze. Tak dotarłem do północnych Filipin” – mówił o tym, ile szczęścia musiał mieć, żeby w porze deszczowej udało mu się polecieć dalej.
„Na północ stamtąd stał stały front, przez który w końcu trzeba było się zdecydować lecieć. To był kolejny przelot, który dobrze pamiętam, bo musiałem się ubrać w kombinezon wypornościowy – im dalej na północ, tym woda robiła się zimniejsza. Trzeba było wziąć pod uwagę i przemyśleć więcej procedur na wypadek, co by było gdyby. Była możliwość międzylądowania na Tajwanie, ale nie chciałem tego robić, ponieważ ceny były zaporowe. Za to dobrze wynegocjowałem ceny w Japonii” – opowiadał. „Poczułem wielką satysfakcję jak lądowałem na Okinawie. 4-5 dni spędziłem w mieście Naha. Wyspa jest niewielka i świetna turystycznie. Mają tam doskonałe jedzenie i fajny klimat. Na lotnisku ludzie z obsługi nie dowierzali widząc tak mały samolot. Kiedy coś odbiega od standardu Japończycy dzwonią do kogoś, kto jest wyżej, potem tamten do tego, kto jest jeszcze wyżej i tak dalej. Nawet kwestia tego, gdzie przywiązać samolot rozbijała się o Tokio, gdzie jest siedziba ich firmy”.
W Japonii Cessna przeszła wymianę alternatora

W Japonii Cessna przeszła wymianę alternatora

© Tomasz Wojtowicz

W Kraju Kwitnącej Wiśni Tomek musiał wykazać się polską zaradnością. „Po Naha poleciałem do zatłoczonej Osaki na lotnisko Yao. Jeśli w planie lotu następują odstępstwa, Japończycy od nowa wydają wszystkie pozwolenia, co trwa trzy dni. W ostatniej chwili wyłączono jedno lotnisko i z firmą handlingową, która mi pomagała, musieliśmy je zmienić. To spowodowało, że musiałem zostać na trzy dni w Osace. A po starcie padł mi alternator. Po 15 minutach lotu zgłosiłem, że zawracam. Nie wiem jakim cudem udało mi się ich przekonać, żeby na miejscu sprawdzili usterkę. Sam zdjąłem maskę i zaraz znaleźliśmy elektryka. W kraju gdzie wszystko jest bardzo sformalizowane, oni pomagali mi z rozpędu, robiąc sobie przy okazji zdjęcia”. Powód takiego zachowania Japończyków to ciekawość. „Oni prywatnie latają tylko dookoła miasta. General Aviation w Japonii jest na nędznym poziomie, a do tego jest bardzo mało Cessn. Mechanik potwierdził awarię alternatora. Prawie od razu – choć był weekend – udało się go zamówić. Choć przesyłka szła ekspresem z USA, czekałem na część sześć dni. Miałem dużo czasu na zwiedzanie. Potem musiałem znaleźć mechanika, który miał odpowiednie uprawnienia. Przyprowadziłem go do samolotu dosłownie za rękę. O ile byłem bardzo załamany, bo uwierzcie, że nikt nie chce mieć awarii w Japonii - pomijając koszty nigdy nie wiadomo ile to może potrwać - cieszyłem się jak dziecko, gdy alternator już funkcjonował. Znowu trzeba było załatwiać pozwolenia. Notabene pierwszy raz w życiu musiałem zapłacić za handling na lotnisku, na którym nie wylądowałem, bo z powodu awarii przerwałem lot. Tak źle tam jest!” Jeśli już mowa o kosztach, Cessna 152 Tomka spala 25 litrów benzyny lotniczej lub zwykłej na godzinę lotu (jej silnik można zasilać również taką benzyną, jaką stosuje się w samochodach). W drodze dookoła globu spaliła więc 6000 litrów paliwa.
Nie tylko pod kątem turystycznym było ciekawie, ale pod lotniczym także. „Zapamiętałem też lądowanie w Aomori, gdzie Cesną 152 schodziłem na ILS-ie na 200 stopach podstawy. Prawie trafiłem w pas! (śmiech) Nie wiem, czy mieli jakieś pokrycie radarowe, bo z mojej perspektywy to wyglądało tak, jakby ich w ogóle nie obchodziło, że ja tam podchodzę. Z Aomori poleciałem na Sachalin w Rosji. Żeby przelecieć przez morze Ochockie musiałem mieć specjalny nadajnik satelitarny, który automatycznie wysyłał moją lokalizację Rosjanom. Musiałem też przyjąć do wiadomości, że nie ma tam służb SAR (dop. ratunkowych). Rosjanie zachowali się bardzo ładnie. Przyjęli fakt kontynuacji mojej podróży i zgodzili się na warunki przelotu z Sachalinu do Magadanu. Krajobrazy były dzikie. To także tereny bogate w ropę. Widać było ciekawą, syberyjską infrastrukturę wydobycia… Do Magadanu dotarłem po najdłuższym locie w życiu, który trwał prawie 10 godzin. Będąc na granicy paliwa, mając lotnisko w zasięgu, poprosiłem o zmianę mojego planu lotu z IFR na VFR (dop. bez widoczności na lot z widocznością ziemi). Pierwszy raz w życiu spotkałem się z tym, że nie mieli w ogóle takiej procedury. Na miejscu dostałem „przewodnika”. Co godzinę z lotniska kursował autobus pokonujący 60-kilometrową trasę do miasta, więc dwa dni zwiedzałem. Ostatni z naprawdę długich odcinków był z Magadanu do Anadyru”.
Na prostej do lądowania

Na prostej do lądowania

© Tomasz Wojtowicz

Ostatni etap przez Rosję był wspaniałą nagrodą za wszystkie trudy podróży. Widoki niezapomniane. „Następnego dnia, korzystając z pogody i tego, że miałem wszystkie zgody na wlot na teren Stanów Zjednoczonych, na Alaskę, ruszyłem w dalszą drogę. Leciałem nad Morzem Beringa. Obraz polarny, czysty… Wylądowałem w Nome – miasteczku jak z >>Przystanku Alaska>Three jurneys around the world<<. Peter Wilson samotnie obleciał śmigłowcem Afrykę. Drugi lot był dookoła świata. Trzeci będzie do Ameryki Południowej, na który dostałem zaproszenie”. Łatwość z jaką Tomek nawiązuje kontakty i zjednuje sobie ludzi jest niesamowita. Nieoczekiwane spotkanie podróżników pozwoliło na sfilmowanie obu statków powietrznych z lotu ptaka. „Przez pięć dni lecieliśmy razem. Trudno opowiadać o tym rejonie. To trzeba zobaczyć, bo to krajobraz jak z bajki, jak z marzeń. To chyba te widoki były najbardziej spektakularne i zapamiętam je najdłużej z tej całej podróży”.
Wojtowiczowi znowu się poszczęściło. Na lotnisku Sitka, które słynie z niskiej podstawy chmur, gdzie Marcin Szamborski (dop. polski pilot oblatujący świat helikopterem) utknął na cztery dni, jemu udało się lądować w słońcu. „Ludzie mówili, że dawno nie widzieli tam tak pięknego popołudnia. Później Kanada, wybrzeżem, niesamowicie widokowo, aż rozstaliśmy się z załogą helikoptera. Oni lecieli w kierunku San Francisco, a ja przez Kanadyjskie Góry Skaliste do siebie. To też nie było łatwe, ale przy takim doświadczeniu pewne rzeczy wydają się oczywiste. Czułem się na tyle pewnie, że po pokonaniu tych gór, w radosnym nastroju leciałem w nocy. Tak naprawdę kółko dookoła świata zakończyłem już w Wisconsin, bo tam byłem wcześniej moją Cessną, ale oficjalnie kończyłem w Resnicku pod Nowym Jorkiem, z którego wyleciałem. To taki - można powiedzieć - >>hometown<<. A na drugi dzień czekał mnie i tak już spóźniony powrót do pracy…”
Morze skute lodem

Morze skute lodem

© Tomasz Wojtowicz

Teraz samolot Tomka znowu jest w Wisconsin. Służył polskiej pilotce, która budowała na nim nalot. „W tej chwili priorytetem dla mnie jest pomoc rodzinie, zwłaszcza mamie, która opiekuje się moją siostrą. Zrezygnowałem z pracy w Stanach. Wróciłem do Polski. Staram się znaleźć pracę. Jeśli nie wyjdzie, wówczas pomyślę, co dalej -może polecę w dół, do Ameryki Południowej i z powrotem. Myślę, że jeszcze powinienem zahaczyć o ten ostatni kontynent - skrawek ziemi możliwy do osiągnięcia” – mówi pilot, który obleciał świat. Nawet dałem ogłoszenie, że poszukuję osoby, lekkiej, z którą mógłbym polecieć do Patagonii. Odzew był niesamowity. Dopinguje mnie to tym bardziej do kolejnego wyzwania. W alternatywie jest lot śmigłowcem R66 dookoła Ameryki Południowej z Brytyjczykiem Peterem, aczkolwiek nie wiem jak potoczą się moje losy...” Czy uda mu się jeszcze raz przelecieć nad Atlantykiem, żeby mógł się pochwalić pętlą wokół Ziemi nie z Nowego Jorku do Nowego Jorku, ale na przykład z Suwałk do Suwałk? „Chodzi mi gdzieś po głowie taki pomysł – ale nie staram się robić niczego na silę. Mierzę siły na zamiary”.
Tomek Wojtowicz

Tomek Wojtowicz

© Tomasz Wojtowicz

Mała Cessna 152 ma już swoje lata. „Od remontu silnika ma wylatane 700, a wszystkich około 8000 godzin. Z tego 650 w podróżach międzynarodowych. Nie mogę narzekać, spisała się na medal. Teraz przechodzi przegląd”. Biorąc pod uwagę odbyty przed okrążeniem globu lot dookoła Zatoki Meksykańskiej i do Afryki, Tomek przeleciał przez 55 państw. „Parkowałem samolot od Portoryko przez Dominikanę po Fuerta Venturę w Hiszpanii, czy Bolonię we Włoszech. Cessna stała w Tajlandii, ale też w Poznaniu, Suwałkach, czy Warszawie. W locie dookoła świata przebyła około 19 tys. mil (34200 km), ale w sumie z Ameryką Łacińską i Afryką ponad 40 tys. mil, czyli około 76 tys. km”.