Rowery
Mateusz Andrulewicz i Mateusz Głuch znają się od przedszkola. I choć w świat dorosłych wchodzili osobno obaj czuli, że w życiu czegoś im brakuje. Nawet jeśli nie umieli tego nazwać, na wspólną drogę sprowadziła ich przygoda. Do tego, żeby ją przeżyć jednego zainspirowała książka, a drugiego poznani w trakcie długiej podróży ludzie. Nie posiadając wielkiego doświadczenia w tej materii, mając po 25 lat postanowili wsiąść na rowery i przejechać na nich z Wrocławia do Kapsztadu.
Wielki zapał
„Mateusz Głuch, który przeczytał książkę o wyprawie rowerowej wpadł na pomysł, żebyśmy też na taką wyruszyli. Destynacja zmieniała się chyba z 50 razy. Początkowo mieliśmy jechać na Bałkany, potem do Indii, pojawił się też Kazachstan. Stanęło na Kapsztadzie – po tym jak obejrzeliśmy na Netflixie „Nordkapp–Kapsztad”. Na filmie bito rekord starając się jak najszybciej przejechać możliwie najdłuższą trasę z północy na południe. Spodobał nam się ten cel – także z powodu pewnego pociągu, jaki czujemy do Afryki” – mówił Mateusz Andrulewicz, kiedy rozmawialiśmy z nim w styczniu na początku tego roku. Wtedy ich podróż trwała już od kilku miesięcy, a rowerzyści byli zmuszeni zrobić sobie przerwę.
Najpierw z Wrocławia pojechali na Ukrainę i do Mołdawii. Kontuzja jednego z nich wymusiła konieczność rozdzielenia się. Mateusz Andrulewicz samotnie dojechał do Aten i postanowił poczekać na kolegę. „Złożyło się na to nieprzygotowanie i błąd konstrukcyjny roweru. Mateusz miał źle ustawione pedały w stosunku do ramy i dość szybko rozwalił sobie kolana” – tłumaczy Mateusz Andrulewicz. „Pierwszy raz rozdzieliliśmy się już w okolicach Kielc, kiedy po konsultacji ze znajomym triathlonistą kolega musiał sobie zrobić przerwę. Po tygodniu dojechał do mnie na Ukrainę i ruszyliśmy dalej, ale problem z kolanami nie zniknął. W Mołdawii zrobiliśmy test i zamieniliśmy się rowerami. Były tam jakieś małe górki, a ja po prostu nie byłem w stanie jechać na jego rowerze. Po 10 minutach miałem dość”.
Jak pech to pech
Rower razem z „Głuchym” pojechali autostopem do Kiszyniowa, gdzie problem kolan miał rozwiązać nowy, kupiony w sklepie rowerowym mostek do kierownicy. Ale zanim Mateusz dołączył do kolegi pedałując, feralny rower został ukradziony. Podróż trzeba było jednak kontynuować. „Właściciel hostelu, w którym się spotkaliśmy miał w garażu stary, zakurzony rower po jakimś Niemcu, który kiedyś zakończył tam swój rowerowy tour. To był typowy rower wyprawowy, doskonale wyposażony. Mateusz negocjował dwa dni, a cena stanęła na 350 euro” – wspomina. Niestety. „Dwa dni jazdy później doznał zapalenia ścięgien Achillesa. Tak bolały go nogi, że nawet nie był w stanie pójść na spacer. Wrócił pociągiem do Odessy, gdzie lekarze nakazali mu miesięczny odpoczynek od roweru i kilka miesięcy regeneracji”.
To mi otworzyło oczy i zrodziło pytanie: czy życiowa ścieżka, którą obrałem – dobre studia i korpo - jest odpowiednia dla mnie?
Sposób na życie
Wyprawa trwa. Przerwy wydłużają czas, jaki podróżnicy spędzają w drodze, ale ci się nie spieszą. Zawsze, kiedy słucha się o podobnych przygodach, nasuwa się pytanie, jak to się dzieje, że ludzie są w stanie rzucić wszystko i ruszyć przed siebie w nieznane. „Nie będę opowiadał historii Mateusza, bo u niego to zupełnie inaczej wygląda” – tłumaczy Andrulewicz i opowiada o tym, jak w wyruszeniu w podróż paradoksalnie pomógł mu lockdown. „Dwa lata pracowałem w korporacji. Byłem sprzedawcą - w Dublinie w Irlandii. Miałem ogromne szczęście, bo ze względu na pandemię trafiłem na pracę zdalną. Mogłem wrócić do mojej rodziny w Polsce. Zorientowałem się wtedy, że dla mojego pracodawcy nie liczy się, czy ja jestem w Polsce w mieście, na wsi, czy co ja w ogóle robię poza pracą. Stwierdziłem, że przeprowadzę eksperyment i poleciałem na miesiąc do Meksyku. Wziąłem dwa tygodnie urlopu, a resztę czasu pracowałem stamtąd. Na początku było ciężko, ale po tygodniu ten eksperyment zaczął się robić coraz fajniejszy i przesunąłem lot powrotny o kolejny miesiąc. Ostatecznie w Ameryce Centralnej i Południowej spędziłem 7 miesięcy”.
„To było bardzo ciekawe doświadczenie” – mówił o wyjeździe, który odmienił jego spojrzenie na życie. „Po raz pierwszy tak radykalnie wyszedłem poza moją bańkę i poznawałem osoby, które zajmowały się zupełnie innymi rzeczami, miały inne zainteresowania, pochodziły z zupełnie innych kultur i krajów niż te, które znam. To mi otworzyło oczy i zrodziło pytanie: czy życiowa ścieżka, którą obrałem – dobre studia i korpo - jest odpowiednia dla mnie? Uznałem, że nie dowiem się tego, dopóki nie spróbuję inaczej. Zajmowałem się między innymi freedivingiem, aż zadzwonił Mateusz z pomysłem na wyprawę rowerową i ostatecznie pedałujemy razem”.
Dosłownie w nieznane
„Nie jeździliśmy na rowerach. Nigdy wcześniej nie jechałem nawet na rowerze z szosową ramą. Największy dystans jaki na raz przejechałem przed wyprawą to 60 km” – mówił Andrulewicz o zerowym doświadczeniu swoim i kolegi. „Mateusza było jeszcze mniejsze. Dopiero tydzień przed wyprawą udało mu się zamówić sztycę, która pasowała do jego ramy – bo miała dziwne wymiary. A wybraliśmy rower, bo jest tanim sposobem na podróżowanie. Namiot mamy na bagażniku. Środkiem transportu jest sam rower. Dzięki temu, nie mając odłożonej dużej sumy pieniędzy możemy przetestować inny styl życia wystarczająco długo, żeby dojść do jakichś wniosków i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy takie życie mi pasuje, czy nie”.
Każdy Frodo potrzebuje swojego Sama i każdy Sam potrzebuje swojego Frodo
Kiedy znasz kogoś wystarczająco długo, wydaje ci się, że wiesz o tej drugiej osobie wszystko. Dopiero w trudnych sytuacjach, kiedy we wzajemne relacje wkracza zmęczenie, głód, albo inny dyskomfort, pojawiają się emocje, z jakimi wcześniej nie miało się do czynienia. Nie inaczej było w przypadku przyjaciół związanych celem rowerowej podróży. „Trochę kryzysów mieliśmy, ale choć dużą część trasy z Wrocławia do Aten jechałem sam, bardzo dużo się nauczyliśmy w tym kontekście. Na przykład w Odessie - zapisałem w zeszycie nazwy dwóch hosteli i umówiliśmy się z Głuchym, że w którymś z tych dwóch się spotkamy. Przyjechałem wieczorem. W pierwszym go nie było, a drugi był jakieś 10 km dalej. Znając Mateusza założyłem, że coś poszło nie tak i byłem przekonany, że w tym drugim też się nie spotkamy. Właśnie wtedy poczułem postęp w pracy zespołowej. Normalnie byłbym wściekły, ale przygotowałem się na to, że go tam nie będzie. Zamiast czuć rozczarowanie wiedziałem, że muszę go znaleźć i dowiedzieć się co się stało. Ale na początku tak nie było. Podczas spięć negatywne emocje brały górę, a przez to podejmowaliśmy złe decyzje. Przecież ten eksperyment z zamianą roweru mogliśmy zrobić wcześniej! To było oczywiste, ale złe emocje przesłaniały nam racjonalne myślenie”.
Technologia tylko w niezbędnym zakresie
Podczas podróży Mateusz Andrulewicz przemieszcza się bez smartfona, bez którego wiele osób nie wyobraża sobie obecnie nawigowania w nieznanym sobie miejscu. Początkowo był to czysty przypadek – po prostu mieli jeden smartfon z internetem na dwóch, a gdy się rozdzielili z powodu kontuzji, telefon został z jednym z nich. „To nie jest tak, że mówimy technologii nie, bo nie chcemy korzystać z tego, co ona oferuje. Chodzi tylko o to, żeby wyeliminować to, co złe. Dalej miałem zegarek Garmina, cegłę Nokię i jakoś musiałem sobie poradzić. Wypracowałem taki system, że notowałem w zeszycie koordynaty biblioteki miejskiej w każdym większym mieście, a gdy potrzebowałem zatrzymywałem się tam i na publicznym komputerze sprawdzałem potrzebne informacje i zapisywałem je. Niekiedy przygotowywałem sobie trasy i eksportowałem je na Garmina przez WiFi. Dzięki temu zawsze miałem jakąś opcję zapasową. Brak smartfona to super doświadczenie, które dużo mnie nauczyło w kontekście podejmowania decyzji. Do robienia zdjęć i kręcenia filmów mam pożyczone GoPro i aparat cyfrowy”.
Bez internetu nie można się już całkowicie obejść, ale można próbować
„W zasadzie każdy kraj, przez który będziemy przejeżdżać jest problematyczny wizowo. Na przykład w Iranie jest e-wiza, którą trzeba wyrobić w aplikacji. Nie wiem, na ile na tym froncie poradzimy sobie bez smartfona albo w bibliotekach publicznych” – zastanawiał się Mateusz. „Jednak przygotowując się do afrykańskiej części wyprawy, robimy to tak, jakbyśmy w ogóle nie mieli tam telefonu. Mamy arkusz, w którym wszystko zapisujemy. Notujemy trasy i to, czy będą po asfalcie czy szutrowe. Mamy wypisane przejścia graniczne itd. Wynotowaliśmy wszystkie kraje i wszystkie wymogi wizowe, żebyśmy to mieli pod ręką także w razie rozdzielenia. Przygotowujemy sobie informacyjną siatkę. Jak to wyjdzie, nie mam pojęcia”.
Teraz czeka na nas pustynia Arabii i 55 stopni Celsjusza
Ciąg dalszy…
Po ponownym połączeniu, które nastąpiło w marcu, podróżnicy pojechali do Turcji. Potem przejechali Irak i Iran. W lipcu byli już w Dubaju, a sierpień mieli spędzić w Arabii Saudyjskiej, gdzie do pokonania mieli 500 km pustyni w temperaturze, która przy polskich upałach wydaje się prawdziwym piekłem.
„Im bardziej oddalaliśmy się od Stambułu, a później Izmiru - miast, które wydawały nam się wręcz europejskie - tym bardziej otwierał się przed nami nowy, nieznany świat. Pamiętam moment, gdy przeżyliśmy pierwszy szok kulturowy. Było to między Antep a Urfą, gdy przekroczyliśmy Eufrat w miejscowości Birecik. Za rzeką czekał na nas inny świat z ognistą glebą, ludźmi mówiącymi w różnych językach (arabski, kurmanji, turecki), ostrym jedzeniem (aci biber, czyli turecka ostra papryka, która w tych rejonach posypuje się np. na śniadanie ciecierzycę) i wszechobecnymi pistacjami. Po lewej stronie za górami Taurus leżała wielka Anatolia. Po prawej stronie, kilka kilometrów od nas widzieliśmy Syrię - wbrew pozorom spokojną. W Antep poznaliśmy Rumuna, który polecił nam Irak. Zmieniamy więc trasę W Iraku przejechaliśmy przez pół-autonomiczny region Kurdystanu. Iracki Kurdystan znacznie różni się okolic Bagdadu. Przede wszystkim jest tu niesamowicie górzyście, więc znów cierpieliśmy. Dla kontrastu od Irbilu (stolicy Kurdystanu) na południe jest wyłącznie płaska pustynia, ale tam robi się gorąco. Były dni, gdy musieliśmy chować się przed słońcem. Zakochaliśmy się w Kurdystanie, ludziach i kulturze. Poznaliśmy na pamięć menu lokalnego wojska, Peszmergów. Żołnierze często zapraszali nas na obiady lub nawet noclegi. Jazda na rowerze w tym kraju to bajka” – opowiadał Mateusz, gdy ponownie się do nas odezwał. „Później był Iran. Trudny kraj. Zaczęło się lato, przejechaliśmy przez klimaty pustynne i półpustynne. Przyspieszyliśmy. Dwukrotnie pobiliśmy nasz rekord dystansu. Najpierw 200 km, a tydzień później 300 km na raz - przez pustynię Varzaneh. W Iranie większość czasu byliśmy na ponad 1500 metrach n.p.m. Dopiero w ostatniej części po zjeździe nad Zatokę Perską (na 22 m. n.p.m.) zrozumieliśmy, dlaczego wszyscy miejscowi przestrzegali nas przed gorącem. Teraz czeka na nas pustynia Arabii i 55 stopni Celsjusza”.
Wysoka temperatura powietrza wydaje się naturalną trudnością podczas takiej podróży. Rowerzyści napotykali jednak inne kłopoty, których wcześniej nawet sobie nie wyobrażali. „Ponieważ nie mieliśmy doświadczenia zaskoczyło nas dużo rzeczy na raz. Na początku kłopotliwe okazały się psy. W Polsce nie mieliśmy z tym problemu, ale od Ukrainy, w każdym kolejnym kraju było coraz gorzej. W Grecji biegały w dużych stadach, po 5 osobników. To nie są dzikie psy. One na przykład strzegą stad, czy pól, ale tam gdzie nie ma płotów potrafią zacząć na ciebie biec – zwłaszcza na bocznych drogach. Rozłąka podczas kontuzji Mateusza też była problemem. To, że nie miałem smartfona na początku było trudne, a później stało się niezłą zabawą. Nie miałem żadnych informacji w czasie rzeczywistym, chyba że pozyskałem je od miejscowej osoby. Ale challenge stanowiło brzemię jazdy samemu. Na początku, po rozdzieleniu tego nie odczuwałem, ale wkrótce zaczęło mi to przeszkadzać, ponieważ niezależnie od tego, czy spotykało mnie coś dobrego, czy złego, sam musiałem sobie z tym radzić – nie mogłem tego z nikim dzielić. Rozmawiając z Mateuszem śmialiśmy się, że każdy Frodo potrzebuje swojego Sama i każdy Sam potrzebuje swojego Frodo”. Na szczęście teraz podróżnicy jadą razem, a do celu została mniej więcej połowa drogi. W linii prostej to „tylko” kilka tysięcy kilometrów, ale nawet oni sami nie wiedzą, jak długo przyjdzie im jeszcze pedałować przed siebie.