Sokół
© Kuba Dąbrowski
Muzyka

Wywiad: Sokół

„Nie ćwiczę rapu” – o podejściu do słowa i sztuki mówi pierwszy narrator rodzimej sceny hiphopowej.
Autor: Filip Kalinowski
Przeczytasz w 26 minPublished on
Sokół

Sokół

© Kuba Dąbrowski

Kiedy po raz pierwszy zainteresowałeś się słowem? Dzieciństwo spędzałeś głównie na podwórku czy zdarzało ci się zaszyć w domu z książką?
Miałem taki okres w szkole podstawowej – to była jakaś 3-4 klasa – kiedy dopadło mnie totalne szaleństwo czytania książek, kolekcjonowałem je i wszystkie trzymałem w obwolutach, ładnie opisane. Zawsze lubiłem mieć taki estetyczny porządeczek i zawsze też ciągnęło mnie do rzeczy związanych z projektowaniem, z grafiką, to się objawiało także w tym, że coś sobie zbierałem i ładnie to było przeze mnie opakowywane. W wieku 10 lat zacząłem sięgać po książki, które miał mój ojciec. Mało czytałem literatury dziecięcej, trochę Chmielewskiej. Nie jarałem się też zbytnio podróżniczą – o dziwo, bo dzisiaj bardzo lubię podróżować – jakieś przygody Tomka na tropach czegoś tam nie do końca mnie interesowały, przeczytałem ze dwie. Bardziej jarałem się literaturą dla dorosłych. Pamiętam, z tych książek, które wtedy czytałem na przykład „Czyż nie dobija się koni” Horace’a McCoya albo „Zabić drozda” Harper Lee, one zrobiły na mnie duże wrażenie. Dosyć wcześnie przeczytałem też „Idiotę” Dostojewskiego. Bardzo lubiłem te książki, wczuwałem się w nie bardzo mocno. Oprócz tego były też bardziej lub mniej udane – Salinger, Wharton, Grzesiuk, potem wjechał Kosiński. Ale tak naprawdę myślę, że największe wrażenie i coś co zostało we mnie w pewien sposób, to był Hłasko, Mareczek... To jest taka postać... A moje spotkanie z jego literaturą też zaczęło się od tego, o czym już wspominałem, czyli od grafiki – to była seria książek, zaprojektowana jak na czasy komuny bardzo nowocześnie, na czarno biało, do dzisiaj często stoją w domach te wydania. Zajarałem się okładkami i zacząłem je czytać... U mnie bardzo często to miało aspekt estetyczny. Na tej samej zasadzie kupiłem sobie pierwszą własną kasetę - był to Obywatel G.C. - bo spodobała mi się okładka w sklepie. To było w tym samym czasie, miałem 10 lat. Potem kupiłem drugą i stałem się mega fanem Grzegorza Ciechowskiego. Czyli jednak warto jest zrobić dobrą oprawę, bo ktoś się tym może zainteresować tylko z tego względu. Ja jestem tego najlepszym przykładem. Było to więc trochę prozaicznie, nie będę tego obudowywał w jakieś niesamowite historie i robił z tego mitów – po bardzo wiele rzeczy sięgnąłem po raz pierwszy z powodu ładnej okładki.
Nadal dużo czytasz?
W dzieciństwie czytałem o wiele więcej niż teraz. Nie mam czasu, zasypiam w połowie książki, bardzo szybko się nudzę; ciężko jest mi przeczytać książkę do końca. Zdarza mi się, ale to już naprawdę muszą być wciągające książki, albo ja muszę być samotny, na drugim końcu świata i po prostu się nudzić. Mam problem z czytaniem dłuższych form, bo oczy mi się męczą i zasypiam, a nie umiem czytać w dzień.
Kiedy po raz pierwszy sam postanowiłeś coś napisać? Dopiero kiedy w twoim życiu pojawił się rap czy może już wcześniej chowałeś coś w szufladzie?
Jeszcze w podstawówce pisałem opowiadania. Nie mam ich niestety, ponieważ miałem w życiu tak nieciekawie, że parę razy straciłem praktycznie wszystko, co miałem. Z różnych powodów – moja mama przy przeprowadzkach pozostawiała rzeczy w jakichś piwnicach, które później pookradali. Raz miałem taką nieprzyjemną sytuację, że wszystkie moje rzeczy ktoś wyrzucił na śmietnik i zostałem praktycznie bez niczego. Różne miałem dziwne przygody. Żałuję, bo sam bym poczytał te moje pierwsze próby. Nie była to jednak literatura wysokich lotów, jakieś przygodówki, w których główny bohater – oczywiście myślałem, że to ja – miał taki swój podwórkowy gang. Wtedy to jeszcze nie był gang, tylko grupa kumpli, bo nie myślałem w tych kategoriach, natomiast opierało się to na jakiejś paczce małolatów, która przeżywała różne, dziwne przygody. Niewiele z tego pamiętam. Później, już w wieku licealnym, pisałem jeszcze krótsze formy. Miałem taki zeszyt, który dzielił się na trzy części i o ile dobrze pamiętam, pierwsza część się nazywała „Ja - egoista”, druga „Ja – nihilista”, a trzecia „Ja – człowiek”. Też go straciłem, czego bardzo żałuję. Długo starałem się go jakoś odzyskać, próbowałem odnaleźć, może jeszcze kiedyś w życiu wpadnie w moje ręce, bo powinien gdzieś być... To były takie krótkie formy nierymowane, swego rodzaju przemyślenia – czasami to było jedno zdanie, czasami 10 zdań. Wszystko jednak pozostawało zupełnie prywatne. Dopiero później obrałem inną formułę, ale słowem jarałem się zawsze – dosłownie słowem, nie tylko w formie literatury, jakichkolwiek zapisków, przemyśleń czy prozy. Z tego też wyniknęło moje zainteresowanie Słowianami, bo zawsze te konotacje, geneza, pochodzenie słów bardzo mnie interesowało.
Hip-hop pomógł ci znaleźć ujście dla tych zainteresowań?
Hip-hop na początku był wybrykiem. Nie przeszło mi przez myśl, że to może się stać tak ważnym i ogromnym elementem mojego życia. To był przypadek. W 1994 po powrocie z Łotwy – bo ja wtedy 1,5 roku mieszkałem w Rydze – zacząłem pojawiać się w Alfie i w Hybrydach, bo słuchałem hip-hopu już kilka lat i tam poznałem cały Zip Skład. Ktoś rzucił zajawę na to, żeby na dyktafon nawijać jakieś rzeczy i tak to się zaczęło. Na początku nikt z nas – a na pewno nie ja – nie traktował tego poważnie. Zresztą nigdy nie słuchałem amerykańskiego hip-hopu dla tekstów. Za słabo znałem angielski, żeby je dobrze zrozumieć. Długo też później słuchałem francuskiego hip-hopu, a nie rozumiałem słowa po francusku. Głos w hip-hopie był dla mnie kolejnym instrumentem - mimo że ja jestem tego totalnym zaprzeczeniem i stawiam głównie na treść. A potem - jak już się okazało, że ktoś chce tego słuchać i że robimy ten hip-hop – zacząłem pisać. Nie kopiować wszystkich, tylko pisać, co mi do łba przyszło.
Możesz teraz zweryfikować czy to prawda czy nie, ale przypomina mi się taka anegdota od Waca ze studia: kilka osób siedzi nad powstającymi właśnie numerami na „Świeży materiał”, ty gdzieś na kolanie piszesz tekst, na który zerka któryś z reprezentantów bardziej trueschoolowego podejścia do hip-hopu i komplementuje: „zajebiste podwójne”, na co słyszy od ciebie: „Jakie podwójne? Spier**laj, ja z serca piszę!”
Pojęcia nie mam, czy tak było czy nie, natomiast na pewno mogło tak być, ponieważ jeśli pojawiały się u mnie podwójne, to był czysty przypadek. Jeszcze niedawno nie miałem pojęcia o tym, co to są podwójne, jak je liczyć i nie wiedziałem nawet, że używam rymów krzyżowych, nie wyobrażałem sobie, że można w ogóle podchodzić do tego jak rzemieślnik. Myślałem o tym dużo bardziej artystycznie i naturalnie. Nie przywiązywałem wagi do formy. Te słowa się układały tak, jak wychodziły ze mnie i to jest prawda. Co więcej: w dużej mierze tak jest cały czas. Czasami sobie dla spokoju ducha, czy pewnej auto-ciekawości, napiszę coś na wielokrotnych rymach, żeby zobaczyć czy to jest łatwe, czy trudne, czy o co tam chodzi, natomiast nie jaram się tym zbytnio, bo najważniejszy jest dla mnie przekaz. Wszystko jest kwestią treningu. Są fajni raperzy, którzy się w tym wykształcili – na przykład VNM, który potrafi opowiedzieć fajną historię bardzo fajnie technicznie. Natomiast zdecydowana większość pier**li głupoty i nie ma w ogóle sensu zawracać sobie nimi dupy. Tym się nie jaram, bo równie dobrze obladi oblada sobie można śpiewać, tylko fajniej. Nie lubię słuchać rapu o rapie, nie lubię słuchać bragga, nie lubię tych przechwałek wszystkich, to jest dla mnie z dupy. Mam słuchać, że jakiś licealista, czy nawet młody student – nieważne – jakiś dzieciak, pier**li mi jaki to on jest super zaje**sty i jak on wszystkich miażdży? Na ch*j mam tego słuchać? Jakbyś miał taką książkę przeczytać, to byś przeczytał?
Kilka mi się niestety zdarzyło… U ciebie sama warstwa narracyjna, mniej lub bardziej codzienna historia, ma też zwykle drugie dno.
Wiadomo, że często sama historia jest metaforą do przekazania czegoś, osiągnięcia jakiegoś celu. Dobrym przykładem jest kawałek „Każdy dzień” z ostatniej płyty - pierwszy, który mi do głowy przyszedł, bo takich numerów jest dużo. Nawijam tam o tym, co się działo w 2002, jak nas zaprosili na trasę po discopolowych lokalach i na próbę zagraliśmy dwa koncerty z Jędkerem, ale tak naprawdę kawałek jest o czymś innym – o dokonywaniu wyborów i o tym, że nigdy nie ma złego czasu na podjęcie właściwej decyzji.
Ciekawi mnie, czy najpierw pojawia się temat, a później układasz do tego historię czy na przykładzie historii budujesz szerszy obraz? Masz talent do bardzo obrazowego opisywania rzeczywistości. To kwestia pamięci fotograficznej czy robisz sobie notatki?
Pamięć mam niestety coraz gorszą i muszę ci się przyznać, że poszedłem nawet na badania głowy, czy coś mi się nie dzieje z nią nie tak, bo coraz mniej pamiętam... Dla mnie to jest naturalne – siedzimy tu sobie teraz przy stole w restauracji i można to opowiedzieć na wiele sposobów. Albo zwracasz uwagę na ten cień od widelca, który jest tu na talerzu, albo – po prostu – nie widzisz takich rzeczy i myślisz tylko o tym, że siedzą przy stole jeden łysy w okularach, drugi w czapce, pizza na talerzu i tyle. A tak naprawdę tutaj jest bardzo dużo detali... Przed chwilą tu mrówka zapier**lała po cytrynie. Ciekawiej jest chyba mówić w ten sposób niż ogólnikami, ale każdemu podoba się coś innego. Ja nie traktuję tego co piszę jak jakiś wyznacznik czy wzorzec. To jest moje i tyle. Niech nikt się na tym nie wzoruje. Ja wcale nie twierdzę, że jestem najlepszy.
Jak wygląda u ciebie sam proces pisania? Ostatnio długo o tym gadałem z Oskarem z Pro8l3mu i on ma swoją specjalną notację, z różnymi symbolami oznaczającymi akcenty czy strukturę beatu. Ktoś mi też wspominał, że Bilon i kilku innych raperów pisze ciurkiem, bez podziału na wersy. Ty piszesz pod linijkę?
U mnie jest różnie. Od dłuższego czasu, z lenistwa, piszę na komputerze, co przynajmniej w pierwszej fazie było słychać, bo rymy zrobiły się zbyt poukładane i można powiedzieć nieco kwadratowe. Właściwie nie same rymy i słowa, tylko podziałki. I to było dla mnie fajne, bo bardzo dobitne, ale na pewno nie robiło najlepszego wrażenia na tych, którzy lubią bardziej urozmaicone flow. W pewnym momencie jednak narzędzie przestaje ci przeszkadzać i cokolwiek narzucać. Kiedyś pisałem ręcznie, tak jak wspominałeś, że robił to Bilon – pod rząd wszystko i wtedy to było bardziej urozmaicone. Ale to też kwestia tego, że jak polscy raperzy uliczni zaczynali pisać, to nie było szesnastek, ósemek, tylko na przykład jedenastki albo dwudziestki trójki. Wszyscy mieli wyje**ne na to, czy to tam, w tych czwórkowych pętlach, się mieści czy nie.
Bo tu też nikt nie mianował się MC, mistrzem ceremonii, tylko raperem, kimś kto ma coś do powiedzenia. Ty się określiłeś mianem narratora.
Ja tam nawinąłem, że jestem „tylko narratorem”. Chodziło mi o to, że nie chcę się stawiać w pozycji moralizatora, kogoś kto patrzy na innych z góry. Zauważ, że większość raperów rapuje egocentrycznie, o sobie, a ja robię to bardzo rzadko. Bo, ku**a, po co ja mam rapować o sobie? Oczywiście, czasami to robię, ale tyle rzeczy się dzieje dookoła... Jak narrator opowiadam te rzeczy, w których przynajmniej pozornie nie biorę udziału.
Nic ci nie zostało z tego dzieciaka, co pisał o osiedlowych bandach i myślał o tym, że to on jest hersztem?
Możliwe, że coś zostało, ale ja tego nie zauważam. W większości wypadków nie chciałbym się jednak utożsamiać z moimi bohaterami, bo skupiam się częściej na negatywnych aspektach rzeczywistości. Mam większy talent do wyłapywania brudów, niż jakichś fajnych rzeczy i nie miałbym ochoty znaleźć się w skórze opisywanych przeze mnie postaci.
Sokół

Sokół

© Kuba Dąbrowski

Dużo czasu poświęcasz językowi, którym opisujesz ich przygody? Cyzelujesz słowa?
Nie. Ja w ogóle jestem zdania, że rzeczy, które robi się dobrze, należy po prostu robić. Są oczywiście dwie szkoły, ale ja wychodzę z założenia, że czynności, które wychodzą ci naturalnie są bardziej wartościowe. Nie te doszlifowane, wyuczone, latami dopieszczane. Ja w ogóle nie ćwiczę rapu, mam na to wyjebane. Jednocześnie jednak mam pełno kolegów, którzy ćwiczą rap. Nie rozumiem tego, to nie są zawody na sto metrów. Ale też oczywiście szanuję to, że jest malarz, który ma super warsztat, bo go wypracował, ćwiczył latami i dziś maluje fotorealistyczne obrazy. Zaje**ście - wiadomo, że tego talentem nie osiągniesz. Mi jednak bliższa jest opcja bardziej frywolna – że tak powiem – i niedopracowana, natomiast bardziej naturalna. Bardziej to sobie cenię, w różnych dziedzinach sztuki.
Szukasz tego również w cudzej twórczości?
Sam nie wiem. Przed chwilą powiedziałem, że coś jest mi bliższe, a zaraz pomyślałem „gówno prawda, zupełną odwrotnością też się jaram”. Chciałbym powiedzieć, że w sumie traktuję sztukę sprawiedliwie, ale to też jest gówno prawda, bo ja tego nie planuję i nie zastanawiam się: „Aaa, to sprawiedliwie tym też się będę jarał”. Chodzi mi o to, że ja dość wszechstronnie potrafię się otworzyć na różne rzeczy. Nie mam takiego zatwardziałego umysłu, że puszczą mi jakiś heavy metal, a ja po sekundzie powiem „ale gówno”, chyba, że dla jaj, bo lubię chamskie dowcipy wypowiadane z kamienną twarzą. Nie jaram się tą muzyką, nie słucham jej dla przyjemności, ale jak ktoś mi ją puszcza, to staram się coś w niej odnaleźć. Nie jestem zamknięty. Na przykład jak graliśmy z Semantik Punk – tam są te przedziwne matematyczne podziały - nie da się nie chylić przed tym czoła. To nie jest moja muzyka, ale słucham jej i mówię: „ja pier**lę, to jest zaje**ste”. Jestem dziwnym miksem, nic nie planuję. Jestem antytezą człowieka, który planuje swoje życie. Mogę coś zaplanować u siebie w firmie, bo nie wyobrażam sobie jak to inaczej miałoby funkcjonować, równocześnie jednak nie wyobrażam sobie, jak bym miał zaplanować własne życie: co ja będę robił za trzy lata... Ch*j mnie to obchodzi tak naprawdę. Jestem też wrogiem myślenia strategicznego w sprawach emocjonalnych i odgórnego planowania spraw, które naturalnie w mojej świadomości powinny dziać się samoistnie.
Ta otwartość przyszła do ciebie wraz z czasem? Bo warszawska, czy też szerzej krajowa scena uliczna z początku zdawała się być bardzo zamknięta, nietolerancyjna.
Jasne, że byliśmy hermetyczni, ale też o inną rzecz nam chodziło. Bo widzisz, trzeba dojść do genezy – my nie traktowaliśmy hip-hopu ani jako sztuki, ani jako zawodów. Nie doszukiwaliśmy się w nim… niczego. To było dla nas coś od serca, coś dzięki czemu możemy przekazać, co tu się naprawdę dzieje. Faktycznie, byliśmy wtedy zamknięci na inne podejścia czy pomysły. Ciężko mi dzisiaj powiedzieć z czego to wynikało, chyba z ulicy. Byliśmy bardzo hermetyczni przez ulicę. Na niej trzeba być hermetycznym, nie można wpuszczać ludzi ch**owych i nie wartych tego, do swojego środowiska, bo mogą oni – po prostu – narobić bardzo dużo szkody. Człowiek trzy razy się zastanawiał, z kim się zadawać i komu rękę podać. Trochę mi tego brakuje w dzisiejszych czasach, bo ta frywolność w nawiązywaniu kontaktów jest dziś ogromna i nie wiem, czy ona służy nam wszystkim. W pewien sposób jednak służy, bo to jest trochę tak, jak w tej do cna już prawie wyeksploatowanej, ale jednak cennej „Dezyderacie” – że nawet głupiec i ignorant ma swoją opowieść. Im więcej tych ludzi przemielisz, tym więcej z nich wyciągniesz. To jest egoistyczne podejście, ale tak jest. Bo po prostu każdy ma ci coś ciekawego do opowiedzenia. Każdy. Tylko trzeba umieć słuchać.
Kiedy byliście młodzi, nie mieliście ochoty nikogo słuchać.
To na pewno. No, głupi byłem jednak, jak byłem młodszy. Naprawdę... w szoku jestem, że udało mi się wyrosnąć na osobę, którą jestem. Dziwne jest dla mnie czasami to, że jestem tu, gdzie jestem...
I tu gdzie jesteś rapujesz dzisiaj wiersze Różewicza. Na to też raczej nie wpadłby wkurzony nastolatek, który wszystko o czym mówią w szkole najchętniej spuściłby w kiblu.
Ten projekt to akurat nie moja zasługa. Ja tylko starałem się te wiersze, które mi przypadły w udziale, podzielić jakoś fajnie, żeby dało się je zarapować. To jest koncept Sampler Orchestry i to im trzeba gratulować przede wszystkim. To oni wpadli na ten pomysł i wybrali wiersze, z których ja odrzuciłem ze dwa, bo niekoniecznie były dobre dla mnie do nawinięcia. Naprawdę czuję się gościem na tej płycie, a nie organizatorem zamieszania, co zdarza mi się bardzo rzadko. Właściwie może drugi raz w życiu - po płycie z Ponem „To prawdziwa wolność człowieka”, to jest drugi taki album. Tutaj w dodatku nie pisałem tekstów, więc kompletnie czuję się gościem. Jednocześnie bardzo doceniam to, co Staszek i Paweł zrobili i wydaje mi się, że rysuje się przed nimi przyszłość, bo jest to płyta, która może pokazać ich szerszemu gronu słuchaczy.
A jak ci się rapowało cudze teksty?
No, ciężko. Ciężko…
W którymś momencie utożsamiasz się jednak z tym tekstem?
Musisz. Możesz się z nim zgadzać, czy nie zgadzać, ale na tę chwilę w której nagrywasz musisz przekonać samego siebie, że się zgadzasz. Wcześniej zdarzało mi się dubbingować kreskówki czy czytać audiobooka Kuby Żulczyka. Zawsze musisz się starać – łatwiej jest w kreskówce niż w wierszu, ale z kolei łatwiej było w wierszu niż w audiobooku. Bo w audiobooku jest wiele postaci, a nie możesz też robić z siebie pajaca, bo to nie słuchowisko. Generalnie, gdy pracujesz głosem na nieswoim tekście, musisz wczuć się w atmosferę, która tam panuje i przynajmniej przez chwilę poczuć się tym kimś, tym czymś. Nie umiem kompletnie ocenić jak mi to wychodzi, natomiast wydaje mi się, że bez tego podejścia nie ma co w ogóle zaczynać.
W wierszach Różewicza przewija się wiele tematów, których rap dotyka ekstremalnie rzadko czy wręcz nigdy – rozrachunek z wiarą, zastanowienie się nad tym, co to znaczy być człowiekiem. Czy są tematy, których ciężar gatunkowy jest zbyt wielki na rap?
Nie ma tak, że rap nie może czegoś dotykać, zresztą na płycie „Czarna Biała Magia” sam poruszam wiele dziwnych tematów. Rap jest pewną formą, nie ma żadnych ram. To jest coś, co ja powtarzam w wywiadach od lat, jak mantrę. Natomiast wielu dziennikarzy muzycznych jak mantrę powtarza wytarte frazesy o ideologii rapu – że to drugi punk rock, muzyka buntu. Gówno prawda - rap jest tylko formą. Hip-hop jest czymś innym, całą kulturą, ale rap… Discomuł może rapować w discopolowej piosence i to jest niewątpliwie rap, ale to nie jest hip-hop i… ludzie często nie rozumieją tej różnicy. Jeśli mówimy o rapie nazistowskim czy gejowskim, to ciężko powiedzieć, że to jest hip-hop gejowski czy hip-hop nazistowski, to raczej jest rap. Natomiast – ch*j wie – może oni też sobie malują graffiti i tańczą na głowie. Wszystko jest względne. Rap wyrastał na pewnym wspólnym fundamencie hip-hopu, jednak nie wszystko, co wyrasta z danej gleby musi piąć się w tym samym kierunku. Często powstają rozwidlenia, często zaprzeczają one pierwotnym założeniom i tezom. Tego nie zmienimy. Możemy się określać, że jesteśmy w jakiejś tam strukturze, że poza tą strukturą nic nas już nie interesuje i my nie uznajemy tych rzeczy, ale one się dzieją i możemy co najwyżej zamknąć oczy. Myślę, że w ogóle nie należy się zastanawiać, czy coś można czy czegoś nie można, czy to są za poważne tematy, za głębokie, ponieważ wszystko zależy od tego, do jakiego ty w ogóle mówisz odbiorcy. Ja nie oceniam ludzi po tym, jak się ubierają – czy to jest hiphopowiec, czy metalowiec – tylko bardziej pod kątem tego, co on ma we łbie - czy jest inteligentny, czy jest tumanem, czy jest wrażliwy, czy jest cyniczny. Można tu wiele przymiotników zastosować.
Ty się czujesz częścią kultury hiphopowej, tego swoistego etosu, czy po prostu posługujesz się formą wypowiedzi jaką jest rap?
Ja wyrastam z kultury hiphopowej – jaram się graffiti, bardzo szanuję b-boyów, zawsze hołubiłem DJ-ów, którzy od samego początku byli dla mnie bardzo ważnymi postaciami w tym nurcie. Nawet gdybym chciał tu kogoś oszukać, to nie da rady, bo zawsze byłem częścią hip-hopu. Natomiast nie znaczy to, że zwracam uwagę na jakiekolwiek ramy tego hip-hopu. Kompletnie mnie one nie interesują. Jeśli w ogóle biorę pod uwagę jakieś trendy w hip-hopie, to raczej muzyczne, a nie tekstowe. Uważam się za tekściarza, w drugiej kolejności za rapera, a gdzieś tam później dopiero za hiphopowca. To jest ważne, szanuję bardzo tę kulturę, nie mogę też powiedzieć – jak niektórzy moi koledzy – że interesuje mnie tylko rap. Najważniejsze dla mnie jest po prostu samo słowo.
Jeśli chodzi o tę otwartość na gatunki o której mówisz, całe środowisko rapowe zmieniło ostatnimi laty swoje ortodoksyjne nastawienie.
Zmienił nam to przede wszystkim internet. Wszystko zmienił. Sieć powinni w ogóle wymyślić komuniści, bo ona rzeczywiście traktuje wszystkich ludzi równo i to jest chyba pierwszy taki czystej krwi komunistyczny wynalazek na świecie. Kiedyś były pewne miejsca, w których się komentowało pewne rzeczy, ale w gronie sobie podobnych, czyli na salonach komentowała inteligencja, artyści, ludzie możni, natomiast na dworcu, przed sklepem, w kolejce czy w autobusie komentowała klasa robotniczo-chłopska, przekupki, kucharki, sprzątaczki. Dzisiaj te granice kompletnie się zatarły, za sprawą internetu. Jest on cudowny i tego się trzymajmy, ale niesie też ze sobą pewne zagrożenia i bywa niebezpieczny. Pozbawił nas między innymi wielu aspektów kulturowych, między innymi jakiegokolwiek podziału na pewne przynależności. Dziś każdy idiota może coś skomentować i ty go musisz – k**wa – siłą rzeczy wysłuchać. Jeśli chcesz znaleźć ten ważki głos w jakiejś sprawie, to musisz się przedrzeć przez 10 tysięcy debili i to jest dramat. Stąd też nie ma się czemu dziwić, że jakieś tam portale mają swoich moderatorów, którzy kasują pewne wypowiedzi i – oczywiście – jest to pewna forma cenzury, ale bez niej nie dałoby się na nich nic przeczytać. Wiadomo, że nawet kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą i czasem nawet inteligentny człowiek potrafi przesiąknąć myśleniem kretyna, więc trzeba niekiedy iść na pewne kompromisy. Bo co by nas czekało gdyby nie te ograniczenia? Tabloidyzacja życia, która zwiększyła się w dużym stopniu pod wpływem internetu, chociaż wiadomo, że wcześniej mieliśmy też brukowce, sensacyjną prasę i upadek standardów dziennikarskich. To się zawsze dzieje na dwóch płaszczyznach; trzeba pamiętać, że są dwie strony medalu. W każdym złym aspekcie można znaleźć dobry i odwrotnie, bo jak człowiek się zaczyna nad czymś obiektywnie zastanawiać, a nie tylko myśleć egoistyczne, pod swoim kątem, to zaczyna rozumieć, że bardzo wiele rzeczy na świecie nie jest jednoznacznie złych ani dobrych. I tak jest na przykład z tym internetem. Każdy może sobie komentować, a zalew hejtu, debilizmu i rynsztoku przekroczył już wszelkie granice, wpędzając wiele zdrowych i nawet silnych psychicznie osób w depresję, ale dzięki temu inni ludzie nieszczęśliwi, samotni, w depresji, mogą z kolei wyrazić swoje zdanie, zabrać głos w jakiejś dyskusji, a wcześniej nie mogli, bo nie byli nawet w stanie wyjść z domu. Dzisiaj może wyjdą z depresji, bo ktoś ich posłucha, ktoś im odpisze. Może go tak to pobudzi i wciągnie, że on wyjdzie z tego domu i zacznie żyć normalnie, bo się poczuje dowartościowany – i to jest ten pozytywny aspekt. Analogiczna sytuacja jest z piractwem – z jednej strony ludzie – nie koncerny, bo na końcu zawsze jest człowiek – tracą ogromne pieniądze z powodu nielegalnego obiegu muzyki czy filmów, a z drugiej – jak szeroki dostęp do kultury ma dzisiaj przeciętny człowiek, jaki to ma walor edukacyjny. Ludzie, którzy kradną programy do grafiki komputerowej czy montażu wideo czy do czegokolwiek innego są w stanie nauczyć się czegoś, czego nigdy w życiu nie byliby w stanie się nauczyć, bo nigdy by nie było ich stać na ten program.
Dzięki internetowi twoja muzyka – czy to legalnie, czy nie – ma szansę dotrzeć do wszystkich. Gdybyś jednak miał wrócić do tych dawnych podziałów, byłbyś raczej komentatorem z salonu czy spod sklepu?
Ja jestem totalnym miksem i wyniosłem to już z domu rodzinnego. Dosyć głęboko zbadałem swoje korzenie i robię to nadal. Z najstarszym seniorem rodu, który ma ponad 90 lat spotykamy się co jakiś czas i on mi wszystko tłumaczy – siedzimy nad drzewem genealogicznym i są tam bardzo różne sytuacje. Mam w rodzinie ludzi wykształconych, przedsiębiorców, artystów i to niejednego, bo wszyscy mówią o Wyspiańskim, ale też Xawery Dunikowski to moja rodzina, a brat mojego ojca, mój wujek Leszek Sokół jest malarzem i żyje z tego od zawsze, ma szereg wystaw, sprzedaje obrazy na całym świecie. A z innej strony mój pradziadek był głównym mechanikiem na Batorym. I przecież Wyspiański ożenił się z chłopką. U mnie to wszystko jest zmiksowane. Absolutnie nie jestem w stanie powiedzieć, że wywodzę się tylko i wyłącznie z inteligencji, ale też nie jestem jakimś robotniczo-chłopskim tworem. Jestem totalnie przemieszany. A do tego dochodzi jeszcze moje wychowanie – w pewnym momencie moi rodzice się rozjechali, ja zostałem z babcią z bardzo dobrego domu, ale równocześnie zaczęła mnie wychowywać ulica. Bardzo dużo czasu spędziłem z chłopakami z ulicy i to takiej grubej, od pokoleń. Bo u mnie w rodzinie, przed pokoleniem rodziców, nie było ulicy. Miałem wcześniej pośród przodków jakichś marynarzy, którzy na pewno też byli hardymi ludźmi, ale nie byli bezpośrednio związani z nie do końca legalnymi sytuacjami. Natomiast już w pokoleniu mojej matki zdarzały się osoby w rodzinie, które były wytatuowane, lub siedziały w więzieniu, jeden z moich wujów dla jaj ukradł kiedyś samochód ambasadora Brazylii. To jednak zawsze byli inteligentni ludzie.
Ulica również kładzie nacisk na to słowo, wokół którego luźno sobie krążymy podczas naszej pogawędki. Gwara uliczna, grypsera, tam wszystko rozbija się o język.
Dokładnie, słowo jest tam bardzo ważne, ale ja na szczęście nigdy w kryminale nie byłem i nie chciałbym się wypowiadać na te tematy. Oczywiście, znam ten temat w pewnym stopniu, ale też nie chcę robić z siebie super znawcy, bo po prostu nie mogę. Zasady wymagają tego, żebym ja absolutnie zamknął mordę i nie mówił o tym, co tam się dzieje, bo nigdy tam nie byłem, a jakbym był, to tym bardziej nie powinienem o tym gadać. Natomiast oczywiście, tak, tam słowo było bardzo długo kluczowym narzędziem rozpoznawczym, że tak to nazwę.
Historia hip-hopu pełna jest przykładów takich właśnie osób – Ice Cube, Nas, Prodigy i Havoc z Mobb Deep – ci, którzy nie koniecznie sami zasilali pierwsze szeregi gangów, ale mieszkali na tych samych osiedlach co ci, którzy to robili, drzwi w drzwi ze złodziejami i dilerami.
Spójrz na literatów, też dużo więcej jest pisarzy, którzy wpadli w takie środowisko i ciągnęło ich do tego, niż samych kryminalistów, którzy zaczynali pisać. Juras pokazał mi ostatnio Sergiusza Piaseckiego, autora „Kochanków wielkiej niedźwiedzicy”, szalenie interesującą postać. Jeszcze mało o nim wiem, nie zdążyłem się dokładnie zapoznać, bo jakoś umykał ten człowiek bardzo długo mojej świadomości, ale powiem ci szczerze – nosz k**wa – jest to postać. Aż się dziwię, że nie jest u nas ikoną, bo był o wiele ciekawszy niż Al Capone. Chłop handlował kokainą w latach 30. czy nawet 20., robił napady na pociągi, na kupców, oprócz tego był szpiegiem, w AK był bardzo wysoko. Wykonywał najgorsze zlecenia, czyli wyroki śmierci, włamania do Gestapo. Wychował się w rodzinie polsko–białoruskiej, zrusyfikowanej totalnie, był antybolszewikiem kompletnym. I do tego pisał książki. On, w taki sposób żyjąc, był dla jednego wybitnym, dla drugiego mniej wybitnym, ale jednak bardzo ciekawym pisarzem. Aczkolwiek to jest rzadkie. Tak samo pewnie jest w rapie, że więcej jest tych, którzy mieszkali klatkę obok bandyty, niż byli bandytami.
Gdybyś miał posłużyć się tymi kategoriami z licealnego zeszytu, którego Sokoła jest dzisiaj w tobie najwięcej – egoisty, nihilisty czy człowieka?
Myślę, że tego ostatniego Ja. Ja – człowieka. Wydaje mi się, że człowiek jest wypadkową pewnych rzeczy, które w życiu przeżywa. To go kształtuje. I ja też jestem zlepkiem tego wszystkiego, na co się w życiu napatrzyłem, po części tego, co usłyszałem, a przede wszystkim tego, co przeżyłem. I wydaje mi się, że nie jestem ani jakimś super nihilistą, ani super egoistą, chociaż i jednego i drugiego trochę we mnie jest. Czasami już naprawdę muszę z siebie wykrzesać dużo energii, żeby mi się chciało o coś jeszcze walczyć, coś zmieniać i to jest przerażające, bo tak się zaczyna człowiek starzeć, chyba właśnie w ten sposób, że się powoli przestaje chcieć. Więc walczę z tym i rzucam się w kolejne odmęty fal działania.