Magik i Rahim, jedni z założycieli Paktofoniki
© archiwum prywatne
Muzyka

„Robiliśmy coś zupełnie innego”. Wspominamy „Kinematografię” Paktofoniki

„Nasz klimat i styl był totalnie odmienny od tego, co proponowała wtedy reszta rapowej Polski” - Rahim wspomina z nami 20-lecie debiutu Paktofoniki.
Autor: Marcin Misztalski
Przeczytasz w 13 minPublished on
Dokładnie 18 grudnia 2000 roku na półki sklepowe trafił jeden z najważniejszych albumów w historii polskiej muzyki. Okrągłe urodziny „Kinematografii” to odpowiedni moment, by cofnąć się w czasie i trochę z Rahimem powspominać. Fokus nie znalazł niestety dla nas wolnego czasu.
Zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądałaby dziś dyskografia Paktofoniki, gdybyście nie zakończyli działalności w 2003 roku?
Rahim: To nie jest łatwe pytanie. Podejrzewam, że dla wielu ludzi wciąż bylibyśmy ważnym zespołem. Gdybam, że nagralibyśmy wspólnie z trzy albumy, później każdy z nas poczułby pragnienie tworzenia solowych projektów, a następnie pewnie znowu weszlibyśmy razem do studia i nagrali kolejny krążek Paktofoniki. Myślę, że poszlibyśmy w innym kierunku niż Pokahontaz, bo gust Magika był skrajnie inny od każdego z nas. Wystarczy spojrzeć, jak bardzo ewoluował jego styl między pierwszą a drugą płytą Kalibra 44. Od psychorapu po korzenny, czteroelementowy hip-hop zaprezentowany na krążku „W 63 minut dookoła świata”. Paktofonika z kolei była jeszcze czymś innym. Nasz klimat i styl był totalnie odmienny od tego, co proponowała wtedy reszta rapowej Polski. Pewnie nadal we trzech podążalibyśmy tym torem „inności”.

7 min

Red Bull Tour Bus – Wspólna Scena – Katowice

Rapowy rzut oka na pionierski Górny Śląsk. A oprowadzają po nim Jajonasz, Gano i formacja Pokahontaz – czyli Rahim i Fokus.

A jak zmieniło się twoje podejście do pisania kawałków po wejściu w szeregi Paktofoniki? Pytam o to, bo nieraz podkreślałeś, że twoim marzeniem było nagranie płyty z Magikiem. Nadal traktowałeś go z perspektywy fana? Czułeś presję przed jego oceną?
Jakaś presja była na pewno. Płaszczyzna naszej znajomości się wyrównała i naturalnie przeszliśmy z ról - nazwijmy to umownie - fan kontra muzyczny autorytet do koleżeństwa. W studiu nadal jarałem się każdą jego zwrotką i wciąż bardzo mnie zaskakiwał. Cieszyłem się, że jako pierwszy mogłem słyszeć jego nowe wersy. Od początku do końca jego twórczość mnie fascynowała. Nie umniejszałem sobie, ale miałem też świadomość, że Mag spędził za mikrofonem kilka lat więcej niż ja. Wiedziałem, że przede mną jeszcze dużo pracy, by dojść do poziomu, który on reprezentował.
Gigantyczny sukces „Kinematografii” spadł na was, kiedy byliście młodymi chłopakami. Ciężko było go unieść?
Tak naprawdę myśmy ten sukces poczuli dopiero po jakimś czasie. Wtedy jednym z wyznaczników muzycznego sukcesu na pewno było radio, do którego raperom było bardzo trudno się dostać. Jeśli rapowy kawałek się tam pojawiał, to naprawdę musiał podobać się ludziom. A jeśli dodatkowo trafiał na rotację i do innych rozgłośni, to czuliśmy, że osiągnęliśmy coś, co w tamtych czasach wydawało się nieosiągalne. Pierwszą konfrontacją z tym, co się wydarzyło, był nasz pierwszy występ, który odbył się kilkanaście tygodni po premierze płyty. Koncert miał miejsce w Katowicach, w metalowym klubie Klimaty. Graliśmy z Fiszem, który już wtedy miał na koncie płyty w Asfalcie i był znanym raperem. Kiedy weszliśmy na scenę i poleciał nasz pierwszy numer, dotarło do nas, jak „Kinematografia” trafiła do ludzi. Był po prostu dziki szał! Po tym koncercie telefony się rozdzwoniły do tego stopnia, że nasz menedżer nie miał już miejsca w kalendarzu na zapisywanie kolejnych dat. W każdym mieście – dużym, średnim, małym – przyjmowano nas dokładnie tak samo: ludzie dosłownie szaleli. Wtedy naprawdę poczuliśmy tę popularność.
Co wtedy działo się w twojej głowie?
Na pewno czułem się bardzo dowartościowany. Czułem, że nasze działania mają sens i że coś znaczymy na scenie. Nie byłem już tylko chłopakiem z Mikołowa, ale ważną postacią na muzycznej scenie. Czułem się trochę tak, jakby urosły mi skrzydła. Wtedy stąpa się po kruchym lodzie, bo łatwo o zadufanie i poczucie wyższości. To zamieszanie wokół nas sukcesywnie postępowało. Na początku nie było tak, że wychodziłem na ulice i wszyscy mnie zaczepiali. Im pozycja Paktofoniki bardziej się gruntowała, tym częściej byłem rozpoznawalny w te normalne dni - podczas zwykłych wyjść do restauracji czy do sklepu. Na szczęście nigdy nie miałem wokół siebie psychofanów, nikt nie piszczał na mój widok i za mną się nie skradał. Nie staliśmy się typowymi bożyszczami publiczności. To wynika zapewne z faktu, że nigdy nie unikaliśmy naszych słuchaczy. Nie tworzyliśmy sztucznego dystansu, nie graliśmy niedostępnych. Często podkreślaliśmy, że robimy fajną muzykę, ale jesteśmy takimi samymi osobami jak każdy mechanik czy nauczycielka.

Słuchasz rapu? Sprawdź rapowy quiz Red Bull Rap & Mat!

Miałeś taki moment, że czułeś się zadufany w sobie?
Kilka razy w życiu miałem takie momenty. Łatwo o to, kiedy wszystko zaczyna wychodzić, projekty stają się popularne i z każdej strony słyszysz miłe słowa. Osobiście nie odbierałem tego jako zadufania, nie miałem tej świadomości. Wydawało mi się, że wszystko jest ze mną OK i żyję normalnie. Zmieniłem myślenie dopiero wtedy, gdy ludzie będący obok mnie mówili mi, że coś jest ze mną nie tak. Cieszę się, że np. DJ Bambus był takim gościem, który potrafił wziąć mnie na bok i ustawić do pionu.
„Kinematografia” uznawana jest przez wielu za jeden z najważniejszych polskich albumów ostatnich 20 lat. Jak myślisz, dlaczego krążek tak bardzo trafił w serca słuchaczy?
Naszym celem nie było stworzenie płyty, która osiągnie popularność, sprzeda się w dużym nakładzie i da nam konkretny zastrzyk finansowy. Zależało nam na tym, by kawałki Paktofoniki sprawiały przede wszystkim radość nam i naszym znajomym, z którymi się wtedy bujaliśmy. Oczywiście chcieliśmy np. wejść na scenę w katowickim Mega Clubie i zagrać dobry koncert, ale naszymi priorytetami nie były sukcesy finansowe i fejm. Wręcz przeciwnie. Kiedy przydarzały nam się jakieś perypetie z wytwórniami to olewaliśmy sprawę, nie kłóciliśmy się z ich właścicielami i nadal robiliśmy swoje. Nie szukaliśmy wydawców, nie wysyłaliśmy im demówek i nie mieliśmy ciśnienia na wydawanie albumów. Działaliśmy szczerze i nigdy wbrew sobie. Ludzie docenili nasz brak napinki na sukces i widzieli w tym autentyczne działania. Ważne było oczywiście też to, że poruszaliśmy tematy, które ludziom były bliskie. Gdybyś mi teraz zadał pytanie, o czym jest „Kinematografia” i miałbym to zawrzeć w kilku słowach to... nie potrafiłbym ci z miejsca odpowiedzieć. Musiałbym ją posłuchać kilkanaście razy i się dobrze zastanowić. Tylko widzisz, to z kolei byłoby zamykanie jej w konkretnej szufladce i ramach, a tego nigdy nie chcieliśmy robić z naszą muzyką.
Nie planowaliście sukcesu sprzedażowego, ale on nastąpił. Wiadomo, w jakim nakładzie ostatecznie poszła „Kinematografia”?
Nie mam aktualnych danych sprzedażowych. Wiem, że albumu na pewno sprzedało się ponad 50 tys. sztuk, bo dostaliśmy za ten wynik Złotą Płytę. To były czasy, kiedy krążki sprzedawało się na tak zwaną podkładkę - sklep muzyczny kupował 10 płyt na fakturę, jak je sprzedał, to dostawał następne 10 sztuk na tę samą fakturę i tak dalej... Panowała partyzantka. Wiele rzeczy załatwianych było na boku, po cichu, na drugą firmę. Towarzyszyło temu dużo przekrętów. To, co odbywa się na rynku hiphopowym dzisiaj, wygląda bardziej profesjonalnie. Choć wiem od kilku artystów, że w niektórych polskich wytwórniach hiphopowych nadal dzieją się rzeczy... różne. Lata 90. i początek 2000 to były czasy, kiedy funkcjonowało jeszcze mocno piractwo. Ciężko więc dociec, ile kopii faktycznie poszło. Z nieoficjalnych źródeł dowiedziałem się, że sprzedało się spokojnie ponad 100 tys. sztuk, ale na papierze tego nie mam.
Zarobiliście na niej duże pieniądze?
Nie. Dostaliśmy zadeklarowane w umowie kwoty, które były przewidywane na zdecydowanie mniejszą sprzedaż. Braliśmy pod uwagę, że rapowe płyty schodziły wówczas w raczej małych nakładach, więc ta kwota wydała nam się adekwatna do sytuacji na rynku. Mieliśmy ustne zapewnienie wydawcy, że jeśli płyta sprzeda się dobrze, to jeszcze nam dorzuci odpowiednią sumę, ale tego na papierze już nie mieliśmy, więc też tego dorzutu nigdy nie zobaczyliśmy. Na pewno nie zarobiliśmy adekwatnie do sprzedaży.
Biorąc pod uwagę fakt, że box, który ukazał się z okazji urodzin „Kinematografii”, jest dostępny w twoim sklepie Max Flo Records, wnioskuję, że twoje relacje z wydawcą pierwszej płyty, Gustawem, są teraz co najmniej poprawne?
Odpuściłem trochę swoją złość na Gustawa w momencie, kiedy przechylił szalę zwycięstwa na naszą korzyść podczas pewnej sprawy sądowej, o której piszę w mojej książce „Ludzie z tylnego siedzenia”. Czas i moja dojrzałość spowodowały, że przestałem się gniewać na rzeczy, które sam zrobiłem. Nie mogę być zły na Gustawa, że podpisałem taką umowę. Przecież to ja ją podpisałem. Nikt mi przysłowiowego pistoletu do głowy nie przystawiał. To był mój błąd. Naprawdę miałem dużo przemyśleń na ten temat. A jeśli chodzi o płyty... Wiesz, jeśli mogę dziś odkupić od niego albumy po cenie hurtowej i sprzedawać je u siebie, to nie widzę powodu, dla którego miałbym tego nie robić. Nie chcę też ograniczać fanom dostępu do mojej dyskografii.
Jak ówczesna scena hiphopowa zareagowała na fakt, że fragment waszego kawałka „Ja to ja” został wykorzystany w reklamie lodów?
Większa wojna trwała w nas i w naszej relacji z Gustawem niż ze sceną. Powiem ci szczerze, że strasznie obawialiśmy się tego, jak ludzie zareagują na ten ruch. Baliśmy się, że to nas wręcz poskłada. Było to totalnie niezgodne z naszym etosem i kodeksem hiphopowym. Była z tego afera - pisano o tym wydarzeniu między innymi w gazetach. Ale tak naprawdę nigdy nie spotkałem się z osobą, która powiedziałaby mi coś w stylu: „sprzedaliście się, bo wasz kawałek leci w reklamie”. Pewnie dlatego, że do ludzi dotarło, że to nie my za tym staliśmy. To nie był to nasz pomysł. Wszystko odbyło się za sprawą wydawcy, który technicznie miał prawo do takiego ruchu.
Pamiętasz, jak wtedy pracowaliście nad teledyskami? W 2000 roku nie każdy rapowy zespół mógł sobie pozwolić na profesjonalny wideoklip.
Dziś jest to nie do pomyślenia, ale wtedy wszystkie klipy powstawały dopiero po premierze płyty. Ten cały filmowy świat był bardzo skomplikowany. To nie był okres, kiedy mogłeś sobie wziąć po prostu małą kamerkę czy telefon i zrealizować teledysk. Mieliśmy do czynienia z poważnym, ciężko dostępnym sprzętem, który kosztował duże pieniądze. Nad klipami pracował sztab ludzi. Pamiętam, że przeżyłem wówczas przeskok techniczny, bo na potrzeby albumu 3-X-Klanu realizowaliśmy teledysk na taśmie filmowej, a np. obrazek do „Jestem Bogiem” robiliśmy już na kamerze cyfrowej, które dopiero wtedy pojawiały się na rynku. Przy tym klipie zadanie mieliśmy o tyle utrudnione, że musieliśmy zastąpić pustą przestrzeń po Magiku. Wymyśliliśmy prosty patent, że podczas zwrotki Magika pokażemy postać graną przez naszego znajomego na ujęciach puszczonych od tyłu.
Skąd pomysł, by na klipie „Ulotne chwile” pokazać... motocykle?
To czysty przypadek. Niedaleko planu teledysku odbywał się zlot motocyklistów. Sot podbił na swoim kole do kilku z nich i zapytał, czy chcą wystąpić w klipie. Te osoby pojawiły się w naszym obrazku spontanicznie.
Ostry kilka lat temu w kawałku z Peją powiedział, że „oddałby wszystkie wersy za jeden Magika”. Są jeszcze jakieś zwrotki Magika, które nie ujrzały do tej pory światła dziennego?
Z wiedzy, którą posiadam mogę ci powiedzieć, że niczego już nie ma. Wszystkie zwrotki jakie były udało mi się wydobyć i wrzucić na „Archiwum kinematografii”, ale stuprocentowej pewności nie mam. Kiedyś, kilka lat po premierze drugiej płyty Paktofoniki, byłem przekonany, że słyszałem już wszystko, co nagrał Magik. Jednak pewnego dnia będąc u znajomego, mocno się zdziwiłem, bo usłyszałem freestyle Magika. Najlepsze w tym wszystkim jest, że w pewnym momencie Magik nawinął coś w stylu: „Pozdrawiam Rahima, bo jego mina nie zawsze jest uśmiechnięta, więc może teraz się uśmiechnie, jeśli tego posłucha”. Uwierz mi, że poczułem się wtedy, jakby przemówił do mnie głos zza grobu. Było to bardzo emocjonalne doświadczenie.
Praca nad „Archiwum kinematografii” chyba do najłatwiejszych nie należała?
To była bardzo żmudna praca, bo nie siedziałem w jakimś wypasionym studiu zajmującym się ulepszaniem jakości dźwięku. Najtrudniej było osiągnąć efekt, by słuchacz nie miał wrażenia, że niektóre zwrotki Magika były nagrane na słabym sprzęcie i w drugą stronę, bo niektóre zwrotki musieliśmy nagrać na nowo lub po raz pierwszy - siłą rzeczy - na lepszym sprzęcie. Moim zadaniem było więc to wszystko uspójnić i wyrównać. Napracowałem się nad tym i nakombinowałem, jak to wszystko ugryźć, by materiał był ciekawy w odbiorze. Pamiętaj, że to były czasy, kiedy numery trwały po 4-5 minut. Musiałem sprawić, by płyta miała te 50.
Zastanawiałeś się, czy dobrze robicie, wypuszczając stary materiał?
Zastanawiałem się, czy jest to fair wobec Magika. Nie podjąłem tej decyzji sam. Rozmawiałem z wieloma osobami na ten temat i nie spotkałem się z osobą, która by mi powiedziała, że robimy coś złego. Rozmawiałem także z rodzicami Magika, bo gdyby nie ich aprobata, to tego albumu by nie było. Nie miałbym dostępu do archiwów Magika, które leżały na jego komputerze. Priorytetem tej płyty było pokazanie zwrotek Magika, nie naszych.
Jak podejmuje się decyzję o zakończeniu działalności zespołu?
Kiedy w grudniu 2000 r. stało się to, co się stało, byliśmy zdruzgotani. Kompletnie nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Rozważaliśmy nawet całkowite zakończenie przygody z muzyką. Mieliśmy w głowie chaos i szukaliśmy sensownych rozwiązań. Gdy już jakoś doszliśmy do siebie, wiedzieliśmy, że musimy skończyć działać pod starą nazwą. Nawet przez chwilę nie pojawiła się myśl, by zatrudnić w Paktofonice kogoś innego. Mogliśmy grać we dwójkę i odcinać kupony, ale tego nie zrobiliśmy. Ludzie mówili nam, że pracowaliśmy na markę Paktofoniki, że powinniśmy kontynuować działalność, ale te argumenty nas nie przekonywały. Dla nas było oczywiste, że Paktofonika wraz ze śmiercią Magika przestała istnieć.
Jednak istnieje w świadomości wielu ludzi, nie zawsze związanych z hip-hopem. Hania Rani i Szymon Godziek mówili mi w wywiadach, że słuchali Paktofoniki, Marcin Gortat wyznał, że też sięgał po wasze nagrania.
Największy szok przeżyłem właśnie wtedy, gdy pojechałem na mecz organizowany przez Marcina Gortata. Dzień wcześniej odbył się wieczorek integracyjny i czułem, że będę na nim totalnym outsiderem. Okazało się inaczej. Siedzimy, rozmawiamy, od słowa do słowa i nagle podchodzi do mnie Piotr Gruszka, i proposuje... Później pojawia się Mariusz Wlazły i robi to samo. Za chwilę Przemysław Karnowski pokazuje, że ma wydziarany cytat Magika. Po chwili jestem w centrum uwagi i okazuje się, że wszyscy znają moją muzykę. Później w życiu natknąłem się na wiele więcej podobnych sytuacji. Kompletnie się tego nie spodziewałem. Uświadomiłem sobie, jak ta płyta była ważna dla wielu ludzi.
Powiedz mi na koniec, jakie pierwsze wspomnienie przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o „Kinematografii”?
Dostaję cynk od Magika, że mam wpaść do niego wtedy i wtedy. Kiedy się pojawiam w jego pokoju siedzi już Fokus. W tle leci podkład. Rozsiadam się na wersalce i Mag rzuca: „Jest pomysł na kawałek – wszystko ma swoje priorytety, niestety! Wszystko ma swoje wady, zalety…”. I zaczęliśmy pisać.