Rok temu nie był pewien, czy chce kontynuować karierę na żużlu. W tym czasie został ekspertem telewizyjnym, wystartował w rajdzie pustynnym ze Stephanem Peterhanselem i podpisał nowy kontrakt. Tomek Orwat – gość, który udowodnił, że warto otworzyć się na opcje podsyłane przez los.
Skąd pomysł, by przesiąść się z motocykla żużlowego na rajdowy?
Plan zaczął kiełkować w ubiegłym roku. Z uwagi na wiele perypetii czułem, że kariera żużlowa nie idzie w dobrym kierunku, ale wiedziałem jednocześnie, że to nie musi oznaczać końca przygody ze sportem motorowym. Chciałem nadal się ścigać. Wydawało mi się, że najlepszym zwieńczeniem tej przygody byłby start w Dakarze – najbardziej kultowym rajdzie na świecie. Zdawałem sobie sprawę, że to odległa perspektywa, ale uznałem, że droga do celu może być równie piękna, jak sam cel. Podjąłem decyzję i zacząłem podejmować kroki, by jakoś dostać się do rajdowego środowiska.
Włączyłeś komputer, wpisałeś w wyszukiwarkę hasło „jak zostać rajdowcem” i wyskoczył numer do Stephane’a Peterhansela?
Niezupełnie, ale w sumie model był podobny (śmiech). W Canal+ obejrzałem kilka reportaży z rajdów pustynnych, które realizuje komentator żużlowy, Tomek Dryła. Znamy się dobrze, więc odezwałem się do niego i zapytałem, do kogo mógłbym się zwrócić z prośbą o pomoc w organizacji treningów. Skierował mnie do zaprzyjaźnionego teamu Duust i tak, pocztą pantoflową, trafiłem do świetnych, mega pomocnych i otwartych ludzi. Potem wszystko poszło bardzo szybko. Myślę, że dzięki temu, że ścigałem się zawodowo, łatwiej było mi zaskarbić sobie na początku zaufanie. Błyskawicznie trafiłem na pustynię i zacząłem treningi.
Jakie było pierwsze wrażenie z jazdy na dakarówce? To przecież kompletnie inny motocykl!
Łączy je chyba tylko to, że mają dwa koła. To całkowicie różne maszyny i ciężko byłoby porównać jazdę na motorze żużlowym, czy nawet motocrossowym, do pełnokrwistej rajdówki. Początek relacji z dakarówką był dość oschły, bo nie wiedziałem, jakich zagrożeń mogę się spodziewać. Ruszyłem za trenerem na pierwszą wydmę, ale jechałem za blisko niego. Kiedy on przełamywał szczyt, dostałem potężną dawkę piachu prosto w twarz! Nic nie widziałem, straciłem równowagę, odruchowo przymknąłem gaz i z pełnym impetem przyładowałem głową w wieżę (wysokie urządzenie instalowane na kierownicy, służące do mocowania roadbooka – przyp. redakcji). Przygryzłem sobie wargi, krew się polała, a za moment trafiłem na kolejną wydmę i na niej już się wyłożyłem. Tak się poznaliśmy…
Brzmi, jak trudna znajomość…
Ale nie zraziłem się, wierzyłem w to uczucie (śmiech). Fakt, że na tym motorze i w takim terenie nauka idzie w przyśpieszonym tempie. Dzwon nie jest przyjemny i jak raz zaliczysz glebę, to robisz wszystko, by uniknąć jej w przyszłości. Trenowałem przez trzy dni – uczyłem się stylu jazdy, panowania nad motocyklem, zasad działania roadbooka i podstaw nawigacji. Z każdym kilometrem nabierałem pewności siebie, ale miałem dużo pokory i wiedziałem, że przede mną bardzo daleka droga.
Po jakim czasie wróciłeś na pustynię?
Zameldowałem się w Emiratach pół roku później, żeby wziąć udział w Pucharze Świata w Rajdach Baja. Wielkie przeżycie, bo: po pierwsze – start w zawodach, po drugie – w finale sezonu, po trzecie – w znakomitym towarzystwie. Wszystko było dla mnie nowe. Mnóstwo papierologii przed startem, rejestracja, odbiory techniczne, podłączanie podzespołów nawigacyjnych itd. Bardzo pomógł mi Konrad Dąbrowski z Duust Rally Team, który ma to wszystko w małym palcu. Mi zajęłoby to pewnie cały dzień, a razem ogarnęliśmy tematy szybko i miałem czas, żeby oswoić się z biwakiem. I było warto, bo był pełen wielkich zawodników! Wypatrzyłem jednego z moich idoli, Toby’ego Price’a i podszedłem do niego. Chciałem zrobić wspólną fotkę, a skończyło się długą i bardzo miłą pogawędką. Mega facet, bardzo otwarty i przyjazny, rozmawiał ze mną, jak z kumplem, dzielił się swoimi doświadczeniami i udzielił kilku cennych rad. W ogóle nie odczuwałem jakiejkolwiek bariery, to było strasznie miłe.
Do Peterhansela też podszedłeś?
Nie, bo on sam przyszedł do mnie (śmiech)! No, niezupełnie do mnie, ale kilka razy zajrzał do naszego boksu na biwaku, bo od dekad zna się z ludźmi z Duusta. Peterhansel to gigant, ikona, żywy rajdowy pomnik. Samo zobaczenie go na własne oczy jest przeżyciem, a świadomość, że znajdujemy się na jednej liście startowej, była bardzo mobilizująca. Stephane rzadko ściga się w rajdach innych, niż Dakar i jego udział znacząco podniósł prestiż Baja Dubai.
Jak ci poszło?
Myślę, że całkiem nieźle. Próbując dokonać jakiejkolwiek oceny, muszę zaznaczyć, z jakiego poziomu zaczynałem. To był mój drugi kontakt z motocyklem dakarowym na pustyni i nie miałem pojęcia, co potrafię, w jakim miejscu jestem, na co mnie stać. Ruszyłem na krótki prolog z dużym animuszem i kamienista trasa szybko mnie zweryfikowała. Dla doświadczonych zawodników to była igraszka, ale ja wcześniej po takim terenie nie jeździłem. Po pierwszym kilometrze zwolniłem, żeby dojechać do mety w jednym kawałku. Skończyło się 13. miejscem, więc byłem bardzo zadowolony.
Prolog, a prawdziwy odcinek specjalny to chyba jednak dwa inne światy, prawda?
Zgadza się. Oes to już poważna gra, jest długi, wymagający i męczący, ale daje mnóstwo satysfakcji, bo po to przecież zacząłem tę przygodę. Duży odcinek z nawigacją, w trudnym i nieprzewidywalnym terenie, na dużych wydmach – to jest esencja rajdowania, choć mam świadomość, że wyzwania na Dakarze będą o wiele cięższe. Ale mam jeszcze czas i musiałem zrobić pierwszy krok. Dość długo się rozkręcałem i szukałem swojego optymalnego tempa – kiedy je złapałem, jazda była naprawdę przyjemna, choć nie ustrzegłem się błędów. Straciłem dużo bezcennego czasu na poszukiwaniu ominiętych waypointów, ale los się do mnie uśmiechnął, bo ten fragment trasy, z uwagi na problemy z GPS, sędziowie postanowili wyłączyć z czasu liczonego do klasyfikacji generalnej. Namęczyłem się, nadenerwowałem, ale mi się upiekło.
Miałeś tylko nawigacyjne problemy?
Nie. Zaliczyłem dwie afery, które mogły źle się skończyć. Przy prędkości 130 km/h, między małymi wydmami, zauważyłem próg i postanowiłem sobie skoczyć. Jechałem jednak za szybko i leciałem na kolejne wzniesienia. Na szczęście zareagowałem instynktownie i prawidłowo – ścisnąłem motor kolanami, dodałem gazu i dzięki temu jakoś z tego wyjechałem. W drugiej sytuacji, przy maksymalnej szybkości, kamień na trasie podbił mi tylne koło. Trzymałem się mocno kierownicy, ale pozostałe części ciała straciły kontakt z maszyną i przez chwilę musiałem wyglądać, jak superman (śmiech). Wybroniłem się, ale nabrałem dużo respektu i uświadomiłem sobie, że jeszcze muszę wyjeździć tysiące kilometrów na pustyni, żeby cisnąć tak mocno. Zrozumiałem też, że nie mogę przenosić nawyków z toru żużlowego na pustynię. W żużlu sprawa jest prosta – wyścig trwa minutę i albo cały czas trzymasz pełny gaz, albo nie istniejesz i możesz iść do szatni. W rajdach zerojedynkowe podejście może zaprowadzić tylko do szpitala. Tu liczy się taktyka, planowanie, analiza i przewidywanie tego, co może się wydarzyć. Do tego trzeba patrzeć w roadbook i koordynować wiele działań. Na pewno czasem opłaca się zwolnić, żeby finalnie zyskać czas. To inne, ale też fascynujące. Tego muszę się nauczyć. Pod koniec ostatniego odcinka specjalnego dostałem jeszcze karę za przekroczenie prędkości, bo nie zauważyłem w roadbooku strefy ograniczenia, ale i tak skończyłem zawody na 13. miejscu. Dla mnie to kosmiczny wynik, który przed startem na pewno brałbym w ciemno!
Spodobało ci się?
Bardzo! Tego nie da się porównać, do jakiegokolwiek motocyklowania, z którym dotąd się zetknąłem. Ani żużel, ani motocross, ani enduro nie dają takich przeżyć, jak rajdówka. Coś pięknego! Do tego cała otoczka, biwaki, punkty serwisowe i tankowania, sam fakt przemierzania z innymi bezkresnej pustyni – to wszystko daje niepodrabialne odczucia. Przemierzałem miejsca niedostępne dla turystów, miejsca, w które nigdy bym nie dotarł, gdybym nie wystartował w Baja Dubai. Nie mogę doczekać się kolejnych treningów i startów.
Jakie rajdy masz w planie?
Wiele zależy od terminarza i budżetu, ale chciałbym potrenować i wystartować w przyszłym roku w imprezie wyższej rangi, w mistrzostwach świata, w Rajdzie Maroka albo Abu Dhabi Desert Challenge. To już jednak wyższa półka – wyżej jest tylko Dakar – i nie rzucę się w takie wyzwanie na wariata. Jeśli dam radę zorganizować odpowiednie treningi i zespół stwierdzi, że mogę podjąć wyzwanie, na pewno zechcę to zrobić.
A co z żużlem?
Nie odpuszczam. Myślę nawet, że w jakimś sensie te rajdy przywróciły mi wiarę w siebie i ochotę do walki, do rywalizacji. Dlatego wracam na owal. Mogę zdradzić, że podpisałem kontrakt z wracającym na żużlową mapę Śląskiem Świętochłowice. Chcę spróbować jeszcze raz. Przygotuję się najlepiej, jak będę umiał i na pewno zadbam o swój park maszyn. Początek sezonu da mi odpowiedzi na najważniejsze pytania, bo nie jestem już na etapie, by cokolwiek robić na siłę, czy inwestować czas i pieniądze, które będą szły, jak krew piach. Piach jest fajny, ale na inny motor (śmiech). Jeśli będzie żarło i uznam, że to ma sens, a wyniki będą satysfakcjonować klub, na pewno dam z siebie wszystko. I bardzo chciałbym, żeby tak było. Ale nic na siłę.
Niewielu zawodników może pozwolić sobie na tak komfortowe podejście. Co się u ciebie zmieniło?
Jakbym cofnął się myślami o półtora roku, to prawie wszystko. Byłem wtedy ledwo zipiącym żużlowcem, właściwie bez klubu, trochę zrażonym do całej dyscypliny. Bliżej mi było do rzucenia wszystkiego w kąt i wyjechania w Bieszczady, niż dźwigania tych ciężarów przez kolejny rok. I co? I nagle trafiłem do żużla w zupełnie innej roli, czego nigdy w życiu nie planowałem i czego kompletnie się nie spodziewałem. Zostałem komentatorem w Canal+. Dziś żartuję, że ta fucha trafiła mi się, jak ślepej kurze ziarno. I to mega dobre ziarno! Spojrzałem na speedway z innej perspektywy, wkręciłem się i bardzo to polubiłem. A potem doszły rajdy. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, ale dzięki tej karuzeli jestem trochę innym człowiekiem i z większym optymizmem patrzę na świat. Wiem, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Trzeba robić swoje i wykorzystywać różne możliwości, które podsuwa los.